AMERICAN ASSASSIN. Młodociany Jason Bourne z przeceny
To mógł być mocny thriller obnażający naiwność przepełnionego rządzą zemsty młodego umysłu. To mógł być kąśliwy komentarz na temat amerykańskiej walki z terroryzmem. Wreszcie, to mógł być kawał porządnego, trzymającego w napięciu kina akcji. Niestety żadna z tych ambicji nie została zrealizowana. Nie wiem nic o literackim pierwowzorze produkcji, ale doświadczenie nauczyło mnie, że rzadko kiedy efekt pracy czterech scenarzystów jest czymś więcej niż chaotycznym bałaganem. Nie inaczej sprawa ma się z American Assassin. Brakuje tu jakiejkolwiek spójności, a ton całości potrafi momentalnie przejść od prób powielenia stylu filmów o Jasonie Bournie do klisz typowych dla tanich akcyjniaków. Jeśli dodamy do tego pełną naiwności toporność charakterystyczną dla młodzieżowej literatury otrzymamy koktajl, który nie zadowoli nikogo.
Podobne wpisy
Przez cały seans nie mogłem się pozbyć wrażenia, że oglądam męski odpowiednik Zmierzchu czy innych Pięćdziesięciu twarzy Greya. Kompletnie nierealną fantazję, która ma przemówić do tych, którzy w jakimś stopniu ją podzielają. Z tym, o ile we wspomnianych tytułach jej przedmiotem była wielka i skomplikowana miłość, tak tutaj mamy do czynienia z typowo chłopięcymi wyobrażeniami o walce w imię słusznej sprawy i zabijaniu złych gości. Główny bohater (zupełnie przeciętny Dylan O’Brien) jest bowiem zwyczajnym młodym chłopakiem, w którym niejeden nieletni widz będzie mógł zobaczyć siebie. Wskutek ataku terrorystycznego brutalnie pozbawiony swojej ukochanej, odnajduje sens życia w morderczym treningu na bezlitosnego zabójcę. Jego celem jest infiltracja komórki terrorystycznej i zemsta – w tym zadaniu wyręczają go jednak profesjonaliści, a on sam dostaje propozycje oddania się sprawie jako część CIA. Czy to nie brzmi niesłychanie naiwnie? Wyjątkowy przeciętniak samodzielnie szkolący się na maszynę do zabijania, doceniony i wzięty pod skrzydła przez rząd? W pierwszym akcie filmu wydawało się, że kryje się w tym obietnica niejednoznacznej historii o ogarniętym obsesją brutalnym bohaterze, ale szybko stało się jasne, że w zamian obejrzymy festiwal gatunkowych klisz.
Gdyby to jeszcze było umiejętnie nakręcone! Niestety, na próżno tu szukać jakichkolwiek ciekawych kadrów, umiejętnie zmontowanych scen akcji, czy chociażby dobrze budowanego napięcia. Nierówne tempo, miałka albo nieistniejąca muzyka, fatalne CGI, brak dramaturgii nawet podczas kluczowych scen – wszystko to trąci niskim budżetem oraz brakiem wyobraźni.
Nasz protagonista kilkukrotnie wdaje się w wyczerpujące walki wręcz, ale z racji nadmiernych zbliżeń kamery i nieumiejętnych cięć są one mocno nieczytelne i wypadają jeszcze słabiej, kiedy przypomnimy sobie, co niedawno widzieliśmy w obu częściach Johna Wicka. Finałowa akcja w Rzymie prezentuje się chyba najgorzej na tle całości i mógłbym przysiąc, że coś poszło mocno nie tak na etapie pracy nad scenariuszem i/lub montażem.
Czy coś ratuje ten film, zapytacie. Jak już wspomniałem, czasem widać potencjał tej historii i to czym American Assassin mógł być, gdyby odpowiedni reżyser dostał do zrealizowania odpowiedni scenariusz. Swoje robi także obecność Michaela Keatona w obsadzie – jakkolwiek nieumiejętnie zostały napisane dialogi, ten świetny aktor potrafi tchnąć życie i autentyzm w swoją postać. Inna sprawa, że trudno nie myśleć o tym, że ktoś taki marnuje się w produkcji tego typu, a jego umiejętności są godne znacznie lepszego kina. Mocnym elementem filmu jest także Ghost, grany przez niedocenianego moim zdaniem Taylora Kitscha (po drugim sezonie Detektywa nikt mnie nie przekona, że nie stać go na dobre role). Jako wyniszczony i porzucony produkt amerykańskiego rządu sprawdza się bezbłędnie i wielka szkoda, że nie poświęcono mu więcej czasu, a na koniec zmuszono do prowokowania protagonisty ogranymi odzywkami (“Haha! Nie potrafiłeś ocalić swojej dziewczyny!”).
Ciężko mi polecić ten film komukolwiek. Nie zadowoli on fanów Bourne’a, a miłośników czystej akcji zanudzi. Część widzów z pewnością zirytuje zaprzepaszczony potencjał historii, a inni po prostu uznają, że to produkcja z gatunku “obejrzeć i zapomnieć”. Michael Keaton prawdopodobnie może przekonać niektórych do machnięcia ręką na recenzje i udania się do kina, ale w mojej opinii nawet jego kunszt aktorski nie czyni American Assassin tytułem wartym uwagi. Wygłodniali fani gatunku mogą odnaleźć tu trochę rozrywki, ale i to będzie wymagało sporej dozy wyrozumiałości. Chyba warto rozejrzeć się za innym tytułem.