STAN OBLĘŻENIA. Naiwna przypowieść na temat TERRORYZMU
Film nieznośnie patetyczny, ale taki jest styl Edwarda Zwicka – srodze moralizatorski. Najwidoczniej przed 11 września Amerykanie jeszcze nie zdawali sobie sprawy, na czym polega terroryzm oraz na ile oni sami są jego rozsadnikami na swoim terenie. Chodzi oczywiście o polityków, a nie o zwykłych obywateli. Jestem przekonany, że po 11 września Edward Zwick nie nakręciłby filmu tak proroczego i bądź co bądź celnie piętnującego antyobywatelskie działania przeróżnych instytucji. Dzisiaj mamy inny klimat, bardziej nienawistny, paradoksalnie nie tylko wobec mniejszości etnicznych – rykoszetem mogą dostać wszyscy myślący inaczej, nieprawomyślnie, w imię demokracji rzecz jasna. W 1998 roku twórcy Stanu oblężenia mogli jeszcze w miarę bezpiecznie fantazjować o tym, co by było, gdyby na USA najechał islamski taran i porozwalał kilka ważnych figurek na nowojorskiej szachownicy. Tak, dzisiaj to już się stało, a wartość produkcji Edwarda Zwicka polega głównie na zręcznej prezentacji, jak to było przed, i przypominaniu z nieco chwiejącą się mądrością, jak jest po.
A poza tym to całkiem znośny film, inaczej weekendowy średniak, nie licząc owej mesjanistycznej otoczki, w którą wierzy społeczeństwo USA. Ameryka jako stróż narodów nie może przecież upaść na kolana, bo jest nośnikiem jedynego uznanego na całym świecie ustrojowego i społecznego dobra. Usuńmy więc etniczne zawodzenia i nieco smyczkowych partii ze ścieżki dźwiękowej, wstawki z politycznych narad, ujęcia relacji telewizyjnych i aktorski posąg Bruce’a Willisa. Całkiem sporo tego wyjdzie i pewnie z 30 minut projekcji pójdzie w kosz, ale za to pozostanie mięsista, sensacyjna fabuła zasługująca na mocne 6/10. Niestety, skoro to pobożne życzenia, a fakty artystyczne są brutalne, można dać jedynie 5. Wychodzi na to, że Stan oblężenia to średniak ze zmarnowanym potencjałem i ciekawie sformułowaną odpowiedzią na pytanie, co tak naprawdę jest celem terrorystów. To, że chcą się mścić poprzez mordowanie, to jedno. Najważniejszym, chociaż tak rzadko wspominanym ich dążeniem jest, żeby zaatakowana nacja zaczęła wobec siebie stosować te same metody, które terroryści zastosowali wobec niej.
Podobne wpisy
Specjalnie napisałem na początku, że Edward Zwick jest reżyserem „srodze” moralizatorskim, gdyż stosowane przez niego metafory przypominają stąpanie kulawego po lodowisku, okraszone mnóstwem spektakularnych upadków i dodatkowych urazów. Nawet jeśli zgadzam się z wieloma wnioskami wyciąganymi przez reżysera, bo są logiczne, pełne humanizmu, a czasem wręcz odkrywcze dla zachodniej kultury, to pretensjonalna, łopatologiczna forma, w jakiej są widzowi podawane, przyprawia mnie o ból głowy. Zwick traktuje odbiorcę swoich filmów jak przedszkolaka, u którego jeszcze dobrze nie rozwinęły się procesy tworzenia abstrakcyjnych pojęć. Zarzut ten dotyczy nie tylko Stanu oblężenia, ale i takich romantycznych tytułów jak Chwała, Ostatni samuraj czy na przykład Miłość i inne używki. Wszystkie te produkcje noszą w sobie zalążki niesamowitej mądrości, na podstawie których można było nakręcić obrazy niemal równie oszczędne w dramatycznym wyrazie, co kolosalnie silne w psychologicznym oddziaływaniu – gdyby tylko bardziej zaufać, że odbiorca nie jest idiotą i jednak będzie w stanie sam zrozumieć czy też, jak kto woli, poczuć.
W przypadku Stanu oblężenia owa naiwność przejawia się m.in. w ciągłym dopowiadaniu za pomocą dokumentalizowanych wstawek, że amerykańska demokracja jest zagrożona i nie wszyscy Arabowie są terrorystami. Wygląda to tak, jakby twórcy panicznie bali się, że faktycznie ktoś mógłby pomyśleć, że instytucje stojące na straży amerykańskiej wolności da się wywieść w pole albo, co gorsza, uczynić z nich elementy aparatu stosującego przemoc. Co to zaś Arabów, film stara się być tak poprawny, jak tylko się da. Czasem dosłownie odnosi się wrażenie, że twórcy podpisali jakąś tajną umowę marketingową ze środowiskami islamskimi, żeby określoną ilość razy powiedzieć na ekranie jasno i wyraźnie: “Nie wszyscy Arabowie są terrorystami”. Nie pomaga też nazbyt jaskrawa postać Franka Haddada (Tony Shalhoub), asystenta agenta specjalnego FBI Anthony’ego Hubbarda (Denzel Washington). Można z powodzeniem było pominąć jego pochodzenie, chęć służenia w służbach federalnych i ciągłe podkreślanie, że Ameryka to jego dom. Może jednak na tym polegają przypowieści, na ciągłym moralizatorstwie, żebyśmy przypadkiem nie zapomnieli, co jest ważne, kto dobry, a kto zły. Stąd powstają takie potworki, jak Bruce Willis w roli antagonisty – dwugwiazdkowego generała Williama Devereaux.
Co do zaś całkiem autentycznego i zaangażowanego Denzela, na długo w pamięci pozostaje jego końcowa mowa do generała, gdy wjeżdża mu na ambicję, pytając, czy zrobi ze swoich żołnierzy morderców, obciążając ich wykonaniem rozkazu strzelania do agentów FBI. Mistrzostwo patosu jakich mało. Można się ze wstydu schować pod pierzynę. Niewątpliwie najlepiej wypadła agentka CIA Sharon Bridger (Annette Bening). To dzięki niej Zwickowi udało się poruszyć kontrowersyjny temat roli wojska w demokracji, używania instrumentów demokratycznych do działań totalitarnych oraz granic, które można przekroczyć, żeby ją chronić, a jednocześnie nie stać się podobnym do tzw. wrogów – terrorystów, nazistów czy anarchistów.
Chciałoby się, żeby całość Stanu oblężenia wyglądała tak, jak pierwsze 20 minut seansu – sprawny montaż, dbałość o stopniowe narastanie napięcia oraz tajemniczego zagrożenia, dobra muzyka, niejasne działania CIA, wydający się jeszcze całkiem strasznym i posępnym antagonistą Bruce Willis. Gdy politycy dochodzą do głosu, wszystko to zamienia się w tanią agitkę za demokracją, żałosny lament nad łamaniem praw człowieka. A przecież tak mądrze zadane pytanie, czy we współczesnym społeczeństwie faktycznie jest tak, że to uprzedzenia najskuteczniej roszczą sobie prawo do wydawania recepty na prawdę, umiera gdzieś w kącie jak potrącone na drodze psy, które pamiętam z dzieciństwa. Sprzątano je z pobocza dopiero wtedy, gdy nie dało się przejść obok, bo tak śmierdziało padliną.