search
REKLAMA
Archiwum

ALONE IN THE DARK: WYSPA CIENIA (2005)

Darek Kuźma

11 stycznia 2018

REKLAMA

Gry komputerowe to bardzo wdzięczny temat dla twórców filmowych. W zasadzie cała fabuła jest już przygotowana, lokacje wybrane, a główne postaci nakreślone. Jedyne, czego trzeba, to dobrego rzemieślnika ze szczyptą wyobraźni, żeby przeniósł fascynujący świat gry komputerowej na duży ekran. Są ekranizacje gier, które można zaliczyć do udanych (Mortal Kombat, Resident Evil), ale i takie, które – delikatnie mówiąc – nie wyszły (Resident Evil: Apokalipsa, Dom śmierci). Reżyser Alone in the Dark – Uwe Boll – za swoją życiową misję obrał sobie chyba przeniesienie jak największej liczby gier komputerowych na ekran. Po tragicznie zjechanym przez wszystkich – od krytyków do normalnych widzów – Dom śmierci, nakręcił Wyspę cienia, a w tej chwili jest w trakcie kończenia prac nad Bloodrayne (po trailerze raczej można się spodziewać sporego niewypału) i już przymierza się do ekranizacji Far Cry.

Biorąc pod uwagę poziom, jaki prezentują jego dotychczasowe filmy, życzę panu Bollowi, żeby dał sobie spokój z przemysłem filmowym (no chyba że się przerzuci na kręcenie filmów xxx i jako pierwszy zrobi porno z fabułą) i zajął się jakąś mniej stresującą i odpowiedzialną pracą. Aż chciałoby się zapytać, kto daje środki na ten chłam, skoro filmy raz, że ponoszą porażki finansowe w box-offisach na całym świecie, to nie podobają się praktycznie nikomu, nie mówiąc już o fanach gier, którzy prawdopodobnie już organizują jakąś krucjatę przeciwko reżyserowi. Może pan Boll jest na tyle bogaty, że sam się finansuje…? Kolejną sprawą godną uwagi jest obsada, którą udaje mu się zebrać do swoich filmów: Christian Slater, Tara Reid, Stephen Dorff – Alone in the Dark, Kristanna Loken, Michael Madsen, Michelle Rodriguez i sir Ben Kingsley – Bloodrayne. Czy ci ludzie nie widzą, co się wokół nich dzieje? Pocieszeniem jest fakt, że obsada do Far Cry nie została jeszcze ogłoszona, a więc jest nadzieja, że Uwe Boll ma kłopoty z jej skompletowaniem.

Z samą grą miałem może niezbyt wielką styczność, ale wystarczyło to na tyle, aby załapać niesamowity klimat, jaki oferuje. Kiedy dowiedziałem się, że podjęte zostały prace nad ekranizacją, pomyślałem sobie, że to pomysł na świetny i trzymający w napięciu horror, który może stać się wybitnym przedstawicielem swojego gatunku. Wtedy myślałem, że takiego pomysłu nie da rady spaprać. Nie miałem jeszcze pojęcia, kim jest Uwe Boll i jaką reputację tworzy sobie wśród fanów X muzy. Pierwszy teaser zapowiadał, że będzie co najmniej dobrze, natomiast po ukazaniu się oficjalnego trailera wszystkich fanów gry na świecie dosłownie zamurowało. Otóż szanowny reżyser postanowił, że rozwałka i bezmózga strzelanina będzie lepiej wyglądała niż klimatyczny horror, bo kogo interesuje łażenie w ciemnościach, skoro można dać się wyżyć oddziałowi komandosów… A ile będzie mięcha latało! Przecież – jak sam tytuł wskazuje – intencje twórców gry obracały się wokół kilkunastu komandosów strzelających do wszystkiego, co się rusza…

Moja nadzieja poszła szukać innego naiwniaka, kiedy po premierze filmu pojawiły się pierwsze oceny na IMDb (Internet Movie Database). W pewnym momencie z paru tysięcy ocen wyłoniła się wołająca o pomstę do nieba średnia 1.7/10 i 13. miejsce na liście 100 najgorszych filmów wszech czasów… W momencie pisania tej recenzji film ma średnią 2.0 i 23. miejsce na tej niechlubnej liście. Nie zmienia to oczywiście faktu, że materiał, którego – wydawało się – nie da się zepsuć, został pogrążony przez reżysera-partacza. Po całym okresie czekania postanowiłem obejrzeć jednak film z czystej ciekawości, a nuż nie jest taki zły… Przyznaję się szczerze, że nie żałuję tej półtorej godziny straconego czasu, ponieważ teraz potrafię bardziej docenić inne filmy, które normalnie uważałbym za gnioty. A zaczyna się całkiem nieźle…

Nawet powiedziałbym, że dobrze. Cały prolog obejmujący początkową narrację oraz pierwsze sceny zapowiada całkiem niezły film. Niestety później jest coraz gorzej i gorzej, sięgając dna w – nawiasem mówiąc – częściowo splagiatowanej końcówce (każdy, kto film zobaczy, będzie wiedział, o jakim plagiacie mowa). Zacznijmy może od fabuły. Chociaż może to nie najlepszy pomysł, ponieważ… takowej film nie posiada. Wszystkie wątki przewijające się przez film są ze sobą albo źle połączone, albo w ogóle oderwane od jakiejkolwiek logiki. Ma się wrażenie, że niektóre powstały tylko po to, aby można było pokazać kilka scen akcji, które – swoją drogą – pierwszy lepszy student szkoły filmowej nakręciłby lepiej. Teraz czas na kilka uwag dotyczących filmu. Po pierwsze, nie ma żadnego składnego przejścia pomiędzy narracją a sceną akcji – w ciągu 2-3 sekund pojawia się grupa komandosów-zadymiarzy i rozwala wszystko, co się dookoła rusza (to, że każdy strzela gdzie popadnie, chociaż wkoło stoją jego koledzy, nie ma większego znaczenia, bo i tak nikomu nic się nie dzieje od kul kolegów, zupełnie jak w standardowej grze komputerowej, gdy się ustawi opcję, że nie można zostać zabitym przez swoich…).

Po drugie, same sceny zostały nakręcone w większej części w ciemności (chyba tylko po to, żeby efekty wizualne przy wystrzałach ładnie wyglądały, bo napięcia to tam się nie uświadczy…). To, że jest ciemno, to pikuś przy montażu, jaki nam zaserwowali twórcy. Gdzie tam teledyskom MTV do takiego chaosu i bezładu. Po trzecie, podczas jakichkolwiek scen walki, pomijając to, że choreografa powinno się natychmiast wysłać na zasiłek, wszystko wygląda jak jakiś sen wariata. Sposób kręcenia świadczy o braku doświadczenia u operatora, gołym okiem widać, że niektóre ciosy nie dochodzą, a żeby było śmieszniej, twórcy nawet nie próbują ukrywać swojej niekompetencji, wręcz przeciwnie – wtedy, kiedy jak na dłoni widać, że pięść zatrzymała się dobrych parę centymetrów od celu, reżyser wraz z operatorem zrobili ujęcia w slow-motion…

Po czwarte – scenariusz, który ma więcej dziur niż oryginalny ser szwajcarski. Irracjonalne (lub, jak kto woli, głupie) zachowania głównych bohaterów (o stworkach nie wspominając) wywołują uśmiech politowania na twarzy. Co najciekawsze, to zabieg scenarzysty lub reżysera (kto ich tam wie) co do dialogów. Po prostu są tak łopatologiczne względem fabuły, że aż się chce zatkać uszy albo wyłączyć fonię. Paradoksalnie ten – podejrzewam niezbyt zamierzony – zabieg powoduje, że widz jako tako orientuje się w tym, co się dzieje na ekranie. Miejscami ciężko byłoby wydedukować, co ci ludzie robią, gdyby sami sobie tego nie wyjaśniali… Po piąte, reżyserowi należy się chyba jakaś nagroda za prowadzenie tak dobrych aktorów jak Slater i Dorff w sposób, który nasuwa pytanie, gdzie oni się uczyli grać. Na koniec – efekty wizualne. Nie są one zbyt oszałamiające, żeby nie rzec, że pasują bardziej do produkcji telewizyjnej i hańba temu, kto się pod nimi podpisał…

OK. Może już wystarczy, jakbym chciał wymieniać wszystkie kolejne wady i wpadki, to mógłbym bez większych problemów zapisać drugie tyle tekstu, ale stwierdzam, że nie ma to większego sensu. Jeżeli kogoś jeszcze nie zniechęciłem do obejrzenia tego filmu, to i tak już tego nie zrobię. Moja rada – trzymać się z daleka, a jeśli ktoś naprawdę jest masochistą na tyle, żeby obejrzeć film z własnej nieprzymuszonej woli, to zalecam ułożenie jakiegoś planu awaryjnego, aby mieć czym się zająć pomiędzy kolejnymi strzelankami.

Tekst z archiwum film.org.pl (10.04.2005).

REKLAMA