ALEX STRANGELOVE. Coming out dla bystrzaków
Alex Truelove to zwyczajny amerykański nastolatek. Może nie do końca. Alex jest przewodniczącym szkoły i aspirującym studentem Columbii. Dla równowagi: ma grono wiecznie napalonych kumpli i dziewczynę Claire, z którą snuje intymne plany na najbliższą przyszłość. Do czasu, gdy na imprezie poznaje atrakcyjnego Elliotta. Czy twórcy oryginalnego filmu Netfliksa chcieli uszczknąć nieco szumu od wchodzącego za tydzień do kin Twój Simon?
Ze względu na podobieństwo poszczególnych scen, jak i całego scenariusza, te dwa tytuły wręcz proszą się o porównanie. Uważam jednak, że żaden film nie zasługuje na recenzję w odniesieniu do innego, bo każdy jest osobnym, osadzonym w pewnym kontekście dziełem.
Fabułę Alexa Strangelove’a reżyser Craig Johnson umiejscowił na wyeksploatowanym wszerz i wzdłuż tle amerykańskiego high schoolu. Głównemu bohaterowi nadał specyficzne zainteresowania (ulubione zwierzę: małpa nosacz sundajski), poprowadził również intro z jego perspektywy – to modne sposoby na urozmaicenie filmu dla, nie umniejszając, nastolatków A.D. 2018. Clou historii stanowią rozważania Alexa. “Czy naprawdę chcę doświadczyć pierwszego razu z moją dziewczyną? Albo nie chcę już z nią być, bo każdy zrywa przed college’em? A może jestem gejem albo bi?”. Truelove to człowiek mocno zagubiony, nie inaczej jest z nami w trakcie oglądania serialu, kiedy próbujemy znaleźć jego sens.
Zaczyna się niezgorzej. Pojawiają się momenty, gdy widz ma nadzieję, że to będzie całkiem przyzwoity domowy seans. Jednak od punktu kulminacyjnego (nietrudno się domyślić, to zbliżenie seksualne) fabuła się sypie, podąża ścieżką wydeptaną przez pokolenia kiepskich amerykańskich komedii. Mamy tu klimaty typu American Pie: imprezy, odloty po używkach, dom akademickiego braterstwa; mamy również sceny rodem z filmów Disneya: romantyczny finał historii na balu maturalnym, gorączkowe oczekiwanie na list z uniwersytetu. Miks obydwu gatunków mógłby się udać, zrobiony z dystansem do siebie samego. Wplecione gdzieniegdzie elementy psychodelii nadawałyby mu charakteru, gdyby nie zginęły pod przegadaniem i oklepanym planem wydarzeń.
Film nie do końca usatysfakcjonował środowisko LGBTQ. Reklamowany jako gejowski romans, uznaje miłość do osoby tej samej płci za rzecz najnormalniejszą pod słońcem –
“Wszyscy wkoło są omniseksualni, poliamoryczni, bez tożsamości płciowej albo zmieniają się w Bóg wie co. (…) Nikt już nie jest po prostu hetero?” – mówi do Alexa jego najlepszy przyjaciel Dell
– i chwali się to, że coraz częściej filmowcy umieszczają protagonistę w środowisku pełnym akceptacji, traktującym homoseksualizm jako równorzędną odsłonę ludzkiej seksualności. Alex Strangelove bardziej niż opowieścią o zakochiwaniu się w chłopaku jest jednak powierzchowną, rozrywkową analizą rozstania nastolatków, mimo budującej wstawki końcowej w postaci kolażu coming out videos popularnych youtuberów.
Daniel Doheny o urodzie à la Andrew Garfield w roli Truelove’a faktycznie wyglądał na zdezorientowanego, mam jednak wątpliwości, czy był to zamierzony efekt. Madeline Weinstein jako Claire zaprezentowała się tak, że ani nie ziębi, ani grzeje, a Antonio Marziale, grając Elliotta – ten pojawił się na ekranie ledwie w czterech momentach, to główny zarzut nastawionych na typowy gejowski romans widzów – nie musiał grać. Mnie wystarczy, że dużo się uśmiechał, bo poziomu dzieła i tak nie zdołałby podnieść.
Craig Johnson nazywa Alexa Strangelove’a historią osobistą. Reżyser znany jest z filmów, które, kierowane do szerokiej publiczności, zauroczą niewielki odsetek – w tym jury festiwalu w Sundance. Woody Harrelson nie uratował jego Wilsona, Między nami bliźniętami wyszło przeciętnie, a Humpday to film bez zrealizowanego potencjału. Fani Johnsona Alexem Strangelove’em być może się nie rozczarują, ja mimo wszystko liczyłam na coś innego.
Lubię dziwne filmy. Specyficzność Alexa Strangelove’a zagubiła się między niewysublimowanymi żartami z podtekstem i gagami opartymi na wymiocinach. Swoją porcję żenujących amerykańskich komedii już widziałam, nie chcę więcej. Przydałby się tylko plakat z Antonio Marziale…