AFIRE. Opowieść o katastrofie i pożądaniu
Pośród zastępów twórców stylistycznie zachowawczych, kurczowo wiernych realistycznej konwencji nakazującej psychologiczną dosłowność i prawdopodobieństwo zdarzeń Christian Petzold ze swoim zamiłowaniem do oniryzmu i metafor jawi się w panoramie współczesnego kina europejskiego (a już na pewno niemieckiego) jako wybitnie oryginalna osobowość twórcza. Obecny na rynku od ponad dwóch dekad reżyser pozostaje konsekwentny w operowaniu swoją elegancko niedosłowną estetyką. Może przy tym nie zaskakuje, co film proponując bardzo podobny zestaw środków (i obsadę), ale równocześnie niemal niezawodnie dowozi określoną jakość, z którą wielu jest – jak mi – po drodze. Nie inaczej jest w przypadku nowego filmu Petzolda, premierowo pokazanego na tegorocznym Berlinale.
Rozpoczynając seans Afire (oryg. Roter Himmel, czyli dosłownie Czerwone niebo) można spokojnie założyć, z czym się zetkniemy. Tym bardziej że w obsadzie od razu można wychwycić nazwisko Pauli Beer, gwiazdy poprzednich dwóch filmów Petzolda (która najwyraźniej zastąpiła w roli aktorskiej muzy reżysera Ninę Hoss, pojawiającą się w każdej kolejnej produkcji autora Wolfsburga od 1999 do 2014 roku). Mimo tego, że pozornie Afire to „po prostu kolejny Petzold” – z tą samą gwiazdą, z tą samą poetyką i obyczajowym spleenem – należy od początku pozostać wyczulonym na drobne przesunięcia odklejające pozornie oczywistą opowieść od realizmu i nadające tej konkretnej opowieści osobnych znaczeń.
Jak już wspomniałem, Christian Petzold kojarzyć się może przede wszystkim jako filmowy poeta snujący różnego rodzaju – mniej lub bardziej wymyślne – metafory, dyskretnie surrealistyczny i zainteresowany głównie życiem wewnętrznym postaci, a nie ich otoczeniem społeczno-politycznym. To jednak tylko jedna strona jego twórczości, Niemiec bynajmniej nie ograniczał swoich zainteresowań jedynie do intymnych historii. Dość wspomnieć chociażby Barbarę, w której analizował psychologiczne traumy autorytaryzmu NRD, rozliczającego się z cieniami Holocaustu Feniksa czy wchodzący w dialog z czasami kryzysu migracyjnego Tranzyt. W tych filmach perspektywa osobista jednostek wplątanych w historię służyła za ramę dla ogólniejszych rozważań na temat społeczeństwa, a Petzoldowi udawało się wiązać intymne portrety psychologiczne z analizami politycznymi. Pozornie Afire jest dość dalekie od tego typu wycieczek – jest w pewnym sensie bezpośrednią kontynuacją quasi-fantastycznej Undine, stanowiąc drugą część umownego cyklu poświęconego żywiołom (gdzie Undine odpowiadać ma wodzie, a Afire ogniowi). Jednak w narracji, której kluczowym kontekstem jest umiejscowienie bohaterów w domku letniskowym podczas stanu zagrożenia pożarowego ogarniającego okoliczne lasy, można dostrzec całkiem silny potencjał komentarza do aktualnych zagrożeń ekologicznych i postawy człowieka w ich obliczu.
Wychodzę już ku interpretacji, ale trzeba najpierw zarysować, co Petzold proponuje w Afire fabularnie. Film rozpoczynamy z Leonem i Felixem, dwójką przyjaciół jadących do domku letniskowego na Pomorzu Przednim. Pierwszy z nich jest pisarzem i ma skończyć w spokoju książkę, drugi, do którego rodziny należy dom, przygotować portfolio do szkoły artystycznej. Od początku nie idzie im zbyt pomyślnie – po drodze psuje się samochód, przez co muszą pokonać kilkanaście kilometrów pieszo, a na miejscu okazuje się, że w domku mieszka już Nadja, daleka krewna Felixa. W konsekwencji kolejnych trudności i burzącej spokój obecności dziewczyny narasta frustracja Leona, a jego równowagę zaburza dodatkowo pojawienie się w grupie ratownika Deivida. Równocześnie nasilają się doniesienia o pożarach lasów, budując poczucie zbliżającego się, choć jeszcze niewidocznego zagrożenia narastającego wokół bohaterów i ich sielskiej nadmorskiej ostoi.
Petzold sprawnie buduje relacje między postaciami, stopniowo zawiązując napięcia i konflikty, które spotkają się w kulminacji łączącej wątki pisarskich i uczuciowych cierpień Leona i żywiołów. W nawarstwianej krok po kroku intrydze dwuznaczną funkcję pełni tytułowy motyw ognia. To bezpośrednie nawiązanie do osaczających bohaterów pożarów, jednak metaforycznie łączy się z wewnętrznym ogniem, który rozpala się w Leonie. Jak zwykle bywa u Petzolda, osią dramaturgii jest relacja romantyczna, która rodzi się tu między protagonistą a Nadją. Jest to jednak relacja w pewnej mierze jednostronna – niepewny siebie pisarz odczuwa bardzo mocno obecność pięknej, erotycznie wyzwolonej i na swój sposób eterycznej (przez pierwsze pół godziny widzimy ją jedynie chwilowo i w przelocie) kobiety w miejscu, które miało być jego twórczą samotnią. Obserwujemy, jak wzbiera w nim wewnętrzny ogień pożądania, dodatkowo podsycany przez wakacyjną, nadmorską atmosferę postsocjalistycznej prowincji. Leon jest jednak uosobieniem tłumienia seksualności i pragnień – mrukliwy, nieskory do żartów czy zabawy, nieustannie paraduje pośród półnagich urlopowiczów ubrany na ciemno od stóp do głów i wyraźnie nie w smak mu erotyczne eskapady współlokatorów. Jednocześnie coraz bardziej stawia Nadję w roli obiektu swojego pożądania, zatracając się przy tym do końca w egocentryzmie i zaślepieniu na niemal wszystko, co wokół niego.
W Undine Paula Beer grała zamieszkującą współczesny świat rusałkę, w Afire pojawia się jako niby-zjawa, która za sprawą swojej urody i ulotności staje się naturalnym obiektem pragnień Leona. Postać Beer zgrabnie wymyka się jednak uprzedmiotowieniu i zaszufladkowaniu, uwypuklając jego zaślepienie i czyniąc miłosne nadzieje pisarza tym bardziej ułudnymi i tragicznymi. Perspektywa stopniowo spalanego od wewnątrz przez napięcie erotyczno-miłosne Leona współgra z motywem zbliżającego się, ale de facto ignorowanego zagrożenia pożarowego. Petzold buduje tu posiadającą ekologiczny wydźwięk metaforę zaślepienia i ego/antropocentrycznego skupienia ludzi na samych sobie, co prowadzi ostatecznie do destrukcji otoczenia. Ta znaczeniowa dwoistość nadaje Afire dodatkowej głębi i czyni tym ciekawszym, bo zachęca do odczytywania analogii i zaszytych w melodramatycznej historii podtekstów. Są one tym bardziej interesujące, że grany przekonująco przez Thomasa Schuberta Leon jest postacią w równym stopniu irytującą swoim egoizmem i wyższościową pozą, jak i łatwą do zrozumienia oraz współczucia. Protagonista, będący tu personifikacją egotycznej ludzkości, nie jest więc karykaturalny, a jego zniuansowanie pozwala na charakterystyczny dla kina Petzolda oddech, rozbrajający narracyjną kaligrafię.
Afire to kolejna nader solidna pozycja w filmografii Christiana Petzolda. Reżyser sprawnie splata obyczajową fabułę i sięgające szerszych perspektyw konteksty, dodatkowo osadzając wszystko w lokalności dawnego NRD, co dodaje kolejnych smaczków do kreacji centralnej postaci berlińskiego pisarza. Jego nowy film to elegancki, lekki, ale nie błahy seans wydobywający to, co najciekawsze ze współczesnego kina niemieckiego w charakterystycznym, autorskim kluczu. Reżyser nie tylko potwierdza swoją pozycję, ale też udowadnia po raz kolejny, że wciąż ma do powiedzenia interesujące rzeczy, a jego pozornie prosta poetyka ma jeszcze daleko do kreatywnej ściany. Afire można polecić wszystkim spragnionym kina ambitnego, ale nie pogubionego w formalnych zawijasach, takiego, które działa na zmysły jak ożywczy spacer przez nadmorski las.