1920 BITWA WARSZAWSKA (2011)

W „Bitwie Warszawskiej” nic nie ma sensu. Od czasu „Transformerów 2: Zemsty Upadłych” nie miałem jeszcze do czynienia z tak bezczelnym, kompletnym olaniem reguł opowieści filmowej, logiki przyczynowo-skutkowej, celowości poszczególnych scen czy wiarygodności postaci – a i tak dzieło Hoffmana pozostawia poczciwego Michaela Baya daleko w tyle. W „Bitwie…” nie istnieje coś takiego jak dramaturgia. Tego filmu nie obowiązują klasyczne zasady budowania scen, bo nie ma tu właściwie ani jednej, która czemuś służy i której skutki są w jakikolwiek sposób dostrzegalne w późniejszej części. Hoffman buduje je na zasadzie schodów, które nie mają końca, windy, która wiecznie jedzie na górę i nie ma gdzie się zatrzymać. U niego nie istnieje coś takiego jak puenta, chyba nigdy nie słyszał, że scena filmowa to tak naprawdę miniaturowy film i tak, jak film, musi mieć początek, środek i zakończenie. Wszystkie sceny w „Bitwie…” wydają się bezcelowe, bo ich treść niespuentowana zawisa w powietrzu i zostaje tam aż do końca filmu.
Najgorsze jest jakieś pierwsze czterdzieści pięć minut – wygląda to tak, jakby dzieci i wnuki ekipy filmowej włamały się do pomieszczenia montażowego, złapały taśmę oraz nożyczki i krzyknęły do siebie: „Ok, to wycinamy!” i radośnie przystąpiły do działania sprawiając, że pierwsza połowa „Bitwy…” to absolutnie nieoglądalny kolaż obrazków Warszawy, żołnierzy jadących po lesie i powracającego z uporem maniaka klubu Oasis, w którym Ola (Natasza Urbańska) śpiewa piosenki i tańczy na scenie. Ani ich umiejscowienie względem siebie, ani żadna z tych scen nie mają sensu czy celu. Całą „Bitwę Warszawską” można opisać trzema słowami: absolutny, totalny chaos.
Apropos Urbańskiej – mimo niesamowitej urody (której nie neguję, która jest jedną z paru zalet tego filmu i w ogóle to zazdroszczę panu Józefowiczowi dziewczyny) aktorką to ona nie jest i najprawdopodobniej nie będzie, serwując widzom niewiele więcej niż pokaz min charakteryzujących cztery podstawowe emocje psychologiczne. Swoją drogą, musiała najwyraźniej podpisać z producentami kontrakt, w którym zobowiązali się, że dadzą jej co najmniej cztery piosenki do zaśpiewania, inaczej nici z jej uczestnictwa w filmie. Na szczęście nie musi się martwić, gdyż jej rola wcale nie wypada gorzej od reszty aktorstwa w „Bitwie…”, sytuującego się gdzieś pomiędzy dziecięcymi występami podczas dorocznych Jasełek, a spotami wyborczymi dwóch największych partii politycznych. Niemal żadna z postaci w „Bitwie Warszawskiej” nie ma osobowości. W ogóle. Jest czarna pustka. Przed pójsciem na film czytałem opis, że są to „kartonowe kukły”, który to epitet dotychczas kojarzył mi się z gorszymi niż średnie stereotypowymi rolami w kiepskich hollywoodzkich produkcjach. Nic jednak nie przygotowało mnie na to, co zobaczyłem. Nazwać postacie tego filmu dwuwymiarowymi to komplement, gdyż one mają nawet problem z osiągnięciem jednego wymiaru. Niejednokrotnie miałem wrażenie, że aktorzy zwyczajnie walczyli z wypowiadaniem swoich linijek, ledwo je pamiętając tudzież nie mogąc uwierzyć, że dano im do zagrania taki syf. Rzecz nawet w pewnym sensie zrozumiała, gdyż Hoffman jest – jak sam siebie opisał – „batalistą”, który raczej nie przywiązuje wagi do pracy z aktorami, wyobrażam więc sobie jak na planie musiał kierować biednym Danielem Olbrychskim mówiąc: „No… jesteś Józefem Piłsudskim. Naczelnikiem Państwa. Polska stoi na skraju zagłady atakowana przez czerwoną zarazę ze wschodu i tylko ty możesz ją powstrzymać. Graj.” Od tej zasady chlubnym wyjątkiem wydają się być Adam Ferency w ciekawej, choć podręcznikowej roli bolszewickiego oficera – jedyny, który w jakikolwiek sposób przykuwa uwagę do ekranu – oraz Borys Szyc, którego rola co prawda wcale nie jest lepsza od innych, ale widać, że się na wszystkie sposoby stara wznieść ponad żenadę, którą kazano mu zagrać.
Scenariusz tego filmu to w ogóle oddzielna kwestia, gdyż – jak już wspomniałem – jego jakość przypomina wypociny niedorozwiniętego ucznia podstawówki napisane na zlecenie Ministerstwa Kultury i PISFu. Nic tu się kupy nie trzyma. Wątki latają w tę i we w tę, kończą się stare, zaczynają nowe, bohaterowie jeżdżą od jednego lasu do drugiego, robią co chcą, a w niczym co chcą robić nie ma ani sensu ani celu. Czasem ktoś gdzieś walczy, ale nie wiadomo kto, ani o co, więc wynik starć nic nas nie obchodzi. Moje oszołomienie dawką żenady, która właśnie była mi przedstawiana było tak duże, że chwilami z niedowierzaniem wytrzeszczałem oczy patrząc, jak zapłakana Natasza Urbańska śpiewa łzawą piosenkę po swym utraconym Jasiu. Całość jest do tego poprawna politycznie aż do wyrzygania, wprowadzając postać dobrej Rosjanki (ale złego Polaka to już nie, oj nie, najwyżej zapijaczonego), zasadę parytetu do armii polskiej tak, żeby nie było wątpliwości iż cały naród poszedł na wojnę, oraz postacie dwóch telegrafistów, którzy niedwuznacznie zostają przedstawieni jako geje (choć zawdzięczam im jedyną dla mnie zabawną scenę). Do tego dostajemy typową dla tego kina dawkę chrześcijańskiego patriotyzmu osiągającą absolutne apogeum w scenie bitwy, w której uczestniczy ksiądz Ignacy Skorupka bohatersko modlący się do Matki Świętej w godzinie próby i w zwolnionym tempie padający od bolszewickiej kuli, podczas, gdy jego krzyżyk (również w zwolnionym tempie) wiruje w powietrzu osiągając na ekranie rozmiary Mount Everestu. „Gdzie jest krzyż?” – usłyszałem z drugiego końca sali podczas seansu w warszawskich Złotych Tarasach (przysięgam, że tak było). Na pewno nie z twórcami tego filmu.
W recenzjach „Bitwy Warszawskiej” wiele miejsca poświęcono stronie wizualnej, chwaląc zdjęcia Sławomira Idziaka (jako rzecz ratującą film), który osiągnął status bohatera narodowego jako operator „Helikoptera w ogniu” Ridleya Scotta i „Harry’ego Pottera i Zakonu Feniksa” (moim zdaniem najsłabszej części ze wszystkich, ale to nieważne). Jestem jednak zmuszony ów konsensus podważyć. Owszem, na tle kiepskiego żartu jakim jest ten film, praca pana Idziaka odznacza się zaskakująco wysoką jakością. Jednak podczas seansu cały czas nie opuszczało mnie irracjonalne wrażenie wylewającej się z ekranu sztuczności – z niewiadomych powodów wciąż mi się wydawało, że płaskie tło filmu istnieje na innym poziomie realności niż postacie i przedmioty znajdujące się z przodu. Tak jakby któreś z dwóch było doklejone do reszty. To wszystko wyglądało jak wyjęte z Teatru Telewizji. Do tego cały film jest utrzymany w brzydkich brązowo-zgniłych barwach, nie wspominając już o przyciemnieniu obrazu wynikającym z obecności okularów 3D. Hoffman popełnia poza tym jeden z najgorszych grzechów, jaki istnieje w tym gatunku, choć tutaj akurat usprawiedliwia go relatywnie niski budżet – nie potrafi odpowiednio wyraziście przedstawić fizycznego świata, w którym rozgrywa się akcja. Warszawa roku 1920 wygląda jak wiocha na Śląsku, a dociekliwy widz będzie się cały czas zastanawiać skąd bolszewicy wzięli bajki o znajdujących się w stolicy bogactwach i skarbach kultury, skoro nic w niej nie ma. Wszystkie bitwy toczą się wśród iglastych lasów na polach i nie trzeba być geniuszem, żeby dojść do wniosku, iż wszystkie zostały nakręcone w tym samym miejscu. Scenografie sprawiają wrażenie skleconych naprędce dekoracji pokazujących na maksymalnych zbliżeniach ułamek rzeczywistości tak, jakby pan Idziak dobrze wiedział, że jeśli spróbuje pokazać choć trochę więcej, to iluzja pryśnie.