1920 BITWA WARSZAWSKA. Koszmar epileptyka
Tekst z archiwum film.org.pl (02.11.2011).
Słabo zmontowane zwiastuny, prezentujące komiczne grymasy Nataszy Urbańskiej, odezwy Jerzego Hoffmana, który prosił krytyków o przyjęcie jego produkcji w przychylny sposób i pierwsze recenzje, nie pozostawiające złudzeń co do jakości 1920 Bitwy Warszawskiej zapowiadały film zły, akademicki, wpisujący się z gracją w nurt współczesnego polskiego kina narodowo-historycznego, definiowanego do tej pory przez Katyń czy Popiełuszkę. Nic bardziej mylnego. 1920 Bitwa Warszawska nie jest po prostu zła. Jest tak tragiczna, że każdy, kto pójdzie na nią do kina, powinien dostać odszkodowanie za poniesione straty moralne. Nie przesadzam, nie koloryzuję – Jerzy Hoffman, pomimo współpracy z wieloma utalentowanymi fachowcami (Idziak, Dębski, Szyc, Olbrychski), wyprodukował twór, którego na dobrą sprawę wszyscy powinniśmy się wstydzić.
Poetyka łopaty
Już pierwsza scena generuje takie stężenie żenady, że mimowolnie zacząłem tęsknić za Katyniem: Lenin, Stalin i kilku innych radzieckich oficjeli siedzą przy biurku, rozmawiając o tym, jaką drogę powinna obrać czerwona rewolucja. Stalin proponuje, by “wyzwolić” Polskę, będącą ostatnim bastionem w drodze na zachód. Po szybkim głosowaniu Lenin z entuzjazmem przyjmuje pomysł swojego przyszłego następcy, wstaje z krzesła, by wypowiedzieć jakąś komunistyczną mantrę, zamiera w bezruchu, a tło za nim… zmienia barwę na czerwoną. Czerwień zalewa też twarz przywódcy, upodabniając go do diabła, by za chwilę otoczyć wyłaniający się w tle tytuł filmu. Sens tego zabiegu będzie jasny nawet dla uczniów podstawówki – Lenin to szatan, Lenina trzeba zniszczyć. Przykre jest jednak co innego: od początku seansu nie minęły nawet trzy minuty, a Jerzy Hoffman już osiągnął najwyższy możliwy poziom łopatologii. Nie ma się jednak co martwić, dalej będzie jeszcze gorzej.
I tak: Polacy walczą z Ruskimi na cmentarzu. Nasi dostają solidnego łupnia, radziecka artyleria wysadza w powietrze niemal całą nekropolię (swoją drogą: kartonowe nagrobki latają tu z taką energią, jakby ktoś zamontował w nich silniki rakietowe). W pewnym momencie kamera ucieka od scen walki, prezentując jedynie spadające w zwolnionym tempie krzyże. Tego typu metafor – prostych, oczywistych, do bólu tandetnych – jest w Bitwie Warszawskiej na tyle dużo, że wymienianie wszystkich nie ma większego sensu. Jerzy Hoffman operuje symbolami z subtelnością godną naćpanego słonia, jakby bał się, że któryś z jego genialnych pomysłów może zostać przez mniej rozgarniętych widzów niezauważony. Wystarczy wspomnieć o scenie ukazującej walecznego księdza dumnie kroczącego w stronę radzieckich oddziałów z krzyżem zamiast karabinu.
Podobne:
"...bolszewika goń, goń, goń!"
Wróćmy jednak do początku filmu. Kiedy kończy się prolog, poznajemy głównych bohaterów: ułana Janka i jego dziewczynę Olę, która robi tutaj dokładnie to, co grająca ją Natasza Urbańska w prawdziwym życiu – tańczy, śpiewa i z uśmiechem wymachuje zgrabnymi nóżkami. Sala kabaretu została w Bitwie Warszawskiej przedstawiona za pomocą takiej ilości kolorowych świateł, jakby twórcy chcieli wpędzić w kompleksy samego Dario Argento: lampy są zielone, żółte, fioletowe, czerwone i niebieskie, wszystkie świecą naraz bez ładu i składu. Zresztą całe lata dwudzieste mają w filmie Hoffmana o wiele więcej wspólnego z komiksową retrostylizacją Kapitana Ameryki, niż z jakkolwiek pojmowanym realizmem, co szczególnie widać w przesadnie nasyconych barwach, sugerujących raczej wspomniany komiks, niż historyczną opowieść.
Gdy już przebrniemy przez teatralną konwencję wstępu, dotrzemy do właściwej części fabuły: Janek wyjeżdża walczyć z bolszewikami, Ola zostaje sama w Warszawie. Jak wynika z lakonicznych dialogów między Piłsudskim a jego współpracownikami, oddział dzielnego ułana wygrał bitwę pod Kijowem. Niestety, trudno się tego domyślić z zaprezentowanych w Bitwie… urywków, ukazujących na przemian losy Janka (ograniczające się w tej części filmu do jeżdżenia na koniu po malowniczych polach) i kolejne występy kabaretowe jego wybranki. Nie chodzi nawet o to, że takie zestawienie jest jednym wielkim stylistycznym zgrzytem (żeby skutecznie mieszać wojnę z radosnymi piosenkami, trzeba mieć gigantyczne wyczucie; Hoffman takowego nie posiada), ale o całe narracyjne upośledzenie, na które cierpi 1920 Bitwa Warszawska. Wszystko zostało wrzucone do jednego gara: wojenna tułaczka Janka, niezbyt oryginalnie przedstawiona groza wojny, polityka w wykonaniu Piłsudskiego i Lenina, kabaretowe numery Oli. Nie jest trudno się w tym połapać, bo poszczególne wątki niby nawzajem się tłumaczą, ale co chwilę można odnieść wrażenie, że coś zostało pominięte lub opowiedziane zbyt pobieżnie. Nie ma płynności w przejściach od sceny do sceny, kolejne sekwencje robią wrażenie niedomkniętych, za bardzo ogólnikowych. Najgorzej prezentuje się ostatni akt filmu Hoffmana – finałowa bitwa powinna być kulminacją, do której cały czas stopniowo się dąży. Tymczasem wielka Bitwa Warszawska w Bitwie Warszawskiej to po prostu dość krótka seria chaotycznych starć, a na dodatek… gubi się w niej główny bohater. Nie żartuję: Hoffman na jakieś dwadzieścia minut zapomina o Janku, skupiając uwagę na statystach, ponoszących śmierć w naturalistyczny sposób. Potem, bez żadnego wyjaśnienia, znowu wraca do postaci walecznego ułana, jakby chciał powiedzieć: “No co? Znudził mi się, to zrobiłem sobie od niego przerwę. Nie narzekajcie, i tak będę kręcił filmy za wasze pieniądze”.
Koszmar epileptyka
W parze z fabularną niespójnością idzie gigantyczna niespójność wizualna. Mam wielki szacunek do Sławomira Idziaka, ale w Bitwie Warszawskiej odstawił haniebną chałturę. Sceny walk sfilmowane zostały na dwa sposoby: w szerokim, malowniczym plenerze i z bliska, z ręki, tak, by pozorowały wojenny realizm. O ile te pierwsze prezentują się całkiem ładnie w 3D, o tyle drugie dają efekt rozmazania i potwornego oczopląsu, potęgowany na domiar złego trójwymiarem. Ich połączenie powoduje odruch wymiotny. Najzabawniejsze są jednak próby zbudowania głębi obrazu, polegające na tym, że połowę kadru zajmują pędzący ułani, a drugą połowę wysunięta na przód… gleba. Serio, nie ma chyba żadnego innego filmu, w którym operator tak wiele uwagi poświęcałby rosnącej na łące trawie, tylko po to, by pochwalić się widzom, że “wow, patrzcie, ta trawa jest bliżej niż te konie, czyż to nie cud techniki?!”.
To nie koniec: 1920 Bitwa Warszawska nie ma spójnej kolorystyki. Na początku oglądamy zatrzęsienie barw, później tonacja kolorystyczna zaczyna być o wiele spokojniejsza, by w finale kompletnie oszaleć, łącząc przeciwstawne odcienie nawet w jednej sekwencji. Krótki przykład: bolszewicki czołg jedzie w stronę muru. Kadr jest żółto-pomarańczowy, jak zresztą większość scen bitewnych. Po kilku sekundach maszyna przebija się przez barykadę, zmieniając przy tym tonację na niebiesko-szarą. Nagle zaszło słońce? A może trafiliśmy do innego filmu? (oby!). Niestety, okazuje się, że to błąd (nie jedyny), którego w postprodukcji najwidoczniej nikt nie zauważył.
Muppety na wojnie
W 1920 Bitwie Warszawskiej nie ma bohaterów. Są za to kukły, niezdarnie poruszane zza kadru przez reżysera. Nawet Borys Szyc, jeden z najwybitniejszych polskich aktorów młodego pokolenia, nie jest w stanie wycisnąć z Janka charakteru, choć widać, że bardzo się stara. Każdy bohater wyraża tu jakąś postawę – czystość, gotowość do obrony wartości czy chciwość; każdy wpisany jest w ustalony odgórnie schemat zależności. Żaden nie ma jednak autonomicznej charakterystyki, która czyniłaby zeń postać z krwi i kości. W kilku scenach obserwujemy Piłsudskiego rozstawiającego pionki na mapie; w podobny sposób aktorów prowadzi Jerzy Hoffman – ustawia ich w sztucznych scenografiach i każe wygłaszać papierowe kwestie. To bardzo przykry widok: w jednej scenie widzimy Daniela Olbrychskiego, Jacka Poniedziałka i Bogusława Lindę, aktorów niezaprzeczalnie utalentowanych, a każdy z nich zachowuje się tak, jakby na plan przyjechał wprost z tartaku. Jasełka w mojej podstawówce były lepiej zagrane.
Sztuczność bije zresztą z każdego kadru Bitwy Warszawskiej – brak wiarygodności postaci w połączeniu z teatralno-komiksową stylistyką, podlany wymuszonym 3D daje efekt gigantycznego domu dla lalek, w którym nie wiadomo dlaczego umieszczono postacie historyczne. Dość powiedzieć, że Lenin jest tu bardziej odrealniony niż Hitler w Bękartach wojny.
"spoko, szkoły przyjdą"
Wiadomo jednak, że Bitwa Warszawska celuje w upatrzony z góry target – uczniów przyprowadzanych tłumnie przez nauczycielki, które mogą załatwić wycieczkę dzięki rzekomym “walorom edukacyjnym” filmu i starszych ludzi, chodzących do kina jedynie przy okazji nowej produkcji o papieżu. Nie ma więc wątpliwości, że Bitwa… się zwróci, pobije rekord polskiego box office’u, a jej twórcy będą się chwalić, że oto mamy kolejny towar eksportowy, który wystawimy do walki o Oskara. Najgorszy jest jednak zmarnowany potencjał na wojenne widowisko, którym Bitwa… mogłaby być, gdyby zabrać się za nią od właściwej strony. Ocena końcowa to niestety jedynie formalność.