search
REKLAMA
Archiwum

1920 BITWA WARSZAWSKA (2011)

Jerzy Babarowski

1 stycznia 2012

REKLAMA

Pozostaje jeszcze kwestia trójwymiaru, tego wspaniałego efektu 3D, któremu tyle miejsca poświęcono w hucznych zapowiedziach filmu. Owszem, efekt jest, istnieje obiektywnie, nie ma kompromitacji, 3D pełną gębą i owszem, nawet robi to jakieś tam wrażenie. Tyle, że panowie Idziak i Hoffman postanowili pójść drogą martwą, drogą, która była popularna jakąś dekadę temu i która ostatecznie osiągnęła ślepy zaułek wraz z premierą „Avatara” Jamesa Camerona w 2009 r. Polscy twórcy zapomnieli bowiem, albo też nigdy się nie dowiedzieli, że swym filmem Cameron nie tylko zrewolucjonizował efekty specjalne, ale właśnie wprowadził efekt 3D na zupełnie inny… wymiar. Rezygnując ze stosowanego wcześniej stylu, który polegał na rzucaniu z ekranu w stronę widza wszystkim, czym tylko popadnie, amerykański reżyser zamienił dotychczas płaski kinowy ekran w swoiste „okno na świat”, dzięki czemu mieliśmy wrażenie jakbyśmy faktycznie znajdowali się w centrum akcji, jakby Pandora objęła nas ze wszystkich stron. Rewolucja i techniczna maestria Camerona zostały godnie docenione, przez co wszystkie produkcje (no, z pewnymi wyjątkami – „Starcie Tytanów” jednym z nich) w 3D zaczęły być tworzone w podobny sposób, a „Avatar” stał się pod tym względem wzorcem, któremu tylko bardzo nielicznym udało się dorównać. Niczego takiego nie uświadczymy w „Bitwie…”. Gdy bolszewicki agitator zagrzewa żołnierzy do ataku na Warszawę mamy wrażenie, że jego pięść za chwilę wyląduje na naszym oku, a trafiony kulą żołnierz spada nam ze stanowiska strzeleckiego prosto na łeb. W dodatku w filmie znajduje się irytująco dużo ujęć „z oczu” bohaterów, pomyślanych tylko i wyłącznie po to, żeby pochwalić się trójwymiarem i pokazać widzom czego to my nie potrafimy zrobić za te nieszczęsne dwadzieścia siedem milionów złotych. Najbardziej żenujący przykład tej filozofii następuje podczas walki na szable między Jasiem i jego dowódcą – oni walczą sobie w najlepsze, a dziewczyna obok mnie na sali mówi: „Nic nie widzę”. 'Nuff said. Jest to trójwymiar anachroniczny, wręcz prostacki, najbardziej prostacki z możliwych. A czy robi wrażenie? – owszem, robi, tylko nie do końca takie, jakie powinien.

Można by pomyśleć, że na tle ogromnej porażki, jaką jest ten film, przynajmniej końcowa „rozpierducha”, czyli właściwy Cud nad Wisłą zrobi wrażenie – jednak i tutaj Hoffman ponosi klęskę. I to klęskę chyba największą, bo w filmie, który za swój główny atut stawia widowiskowość, w samym finale i kulminacji tej widowiskowości zabrakło, przez co nawet niedzielni widzowie, którzy pójdą do kina tylko w celu zobaczenia rozmachu realizacyjnego, będą zawiedzeni. Końcowa szarża wojsk Piłsudskiego następuje prawie niezauważona i doprawdy, jeśli się nie śledzi uważnie kłębowiska żołnierzy, koni, karabinów i czołgów przewalających się przez ekran, to łatwo ją przegapić. Oczekiwany Cud nad Wisłą zamiast prawdziwym cudem staje się zwykłym stwierdzeniem faktu, odwaleniem pracy domowej przez szkolnego uczniaka, obowiązkiem do spełnienia i zapomnienia. Dużo można o nim powiedzieć, ale na pewno nie to, że jest widowiskowy. I jeśli jakiś element „Bitwy warszawskiej” naprawdę się broni, to jest nim urzekająca muzyka Krzesimira Dębskiego, na którą jakoś nikt w recenzjach nie zwrócił uwagi.

„Bitwa warszawska” to nie film, tylko wytwór filmopodobny, a podczas obcowania z nim dotarł do mnie pewien fakt, o którym wspomniałem wcześniej i który stanowi dużą część odpowiedzi na pytanie, które zadałem na początku tej recenzji. Truizmem będzie, gdy powiem, że gdy mamy jakiś film to istnieje naturalny rozdźwięk, separacja pomiędzy tym, czym jest, a mentalnością czy intencjami jego twórców, prawda? No, generalnie tak jest – chyba, że reżyserowi podaruje się worek pełen pieniędzy i pozwoli się na wszystko na co będzie miał ochotę. Takim właśnie przypadkiem jest „Bitwa…” – stoi w całkowitej, organicznej wręcz zgodzie z zamierzeniami i intencją swych twórców, stanowi prezentację zarówno ich warsztatu technicznego, zdolności, jak i światopoglądów. Jest żywym dowodem na coś czego młodzi ludzie, moje pokolenie, mają dość, czego się brzydzą i od czego chcą się trzymać najdalej jak tylko można – że w polskim kinie liczy się temat, a nie historia. Temat jest kluczowy, temat jest powodem i motywacją do nakręcenia filmu, to nie na historię i opowieść Mariusz Gazda wykłada pieniądze tylko na temat, ideologiczne przesłanie. Jest to najbardziej kluczowa, najbardziej fundamentalna różnica między tym najgorszym i najbardziej przaśnym podwórkiem polskiego przemysłu filmowego, a mentalnością zachodnią. Spytajcie pierwszego lepszego rzemieślnika z Hollywood, jakie jest przesłanie jego nowego filmu – na 100% odpowie wam, że on nie jest od tego, że on nie przekazuje konkretnych treści, jest jedynie opowiadaczem historii na podobieństwo bardów, którzy snuli historie przy ognisku. Niczego takiego nie uświadczymy przy polskich twórcach. I ja tego nie wziąłem z kosmosu, o nie – wystarczy posłuchać wspomnianych przeze mnie na początku wywiadów z Jerzym Hoffmanem (zresztą polecam zapoznać się chociażby z tym, bo jest istną skarbnicą wiedzy na temat tego, jak się w Polsce robi filmy i jak podchodzi do kina w ogóle). Dla Hoffmana tak naprawdę nie jest ważne o czym jest sam film, ważne jest jakiej tematyki dotyka. Nieważne czy fabuła ma jakikolwiek sens, czy bohaterowie są bezmózgimi debilami, których działania nie mają krztyny sensu, ważne, że jest o Cudzie nad Wisłą. Ważne, że są żołnierze na koniach, „czołgi z kartonu” jak to ktoś kiedyś dobrze określił, że jest 3D, ale już nie ma znaczenia jak pokazać tych żołnierzy albo jak właściwie to 3D ma wzbogacić film.

Właśnie ta najbardziej kluczowa z możliwych różnica między polskim, a światowym kinem, jest powodem, dla którego tak nas od niego odrzuca. To dlatego tak bardzo mamy dość rodzimej kultury i rodzimego sposobu myślenia. Moje stwierdzenie i utwierdzenie się w tym fakcie jest największą korzyścią, jaką wyciągnąłem z obejrzenia „Bitwy warszawskiej”. I dopóki ten stan rzeczy się nie zmieni, dopóki ta mentalność nie zginie, dopóki na premierowe pokazy podobnego rodzaju szmir będzie przychodzić z wizytą para prezydencka wraz z najwyżej postawionymi politykami, dopóki kino będzie tubą, która ma przekazywać określony światopogląd, mówić o określonym temacie, przekazywać określoną treść, sygnować sobą przesłanie, a nie ma być zwyczajną historią, z której opowiadania twórcy czują najzwyczajniejszą radość (a każdy kto opowiada historie zna to uczucie) dopóty nasz polski przemysł filmowy będzie się taplać w kupie, którą pod sobą zrobił lata temu. Fakt powstania „Bitwy warszawskiej” i wydania na ten koszmar astronomicznej sumy dwudziestu siedmiu milionów złotych, za którą można by nakręcić dziesięć tańszych i lepszych filmów, jest ponurym potwierdzeniem, że ten stan rzeczy będzie się pogłębiać, a nie spłycać.

Na razie jest to zabawne. Ale pewnego dnia przestanie być. Pewnego dnia te wszystkie dzieciaki z mojego pokolenia zaludniający polskie fora internetowe, które teraz wyśmiewają i wylewają jad na nowe polskie kuriozum, ci uzależnieni od kina maniacy oglądający po parę filmów dziennie, przestaną się z tego śmiać, a zaczną płakać. Bo zapragną coś ze sobą zrobić, nakręcić własny film, przekuć swoją pasję w pieniądze. I boleśnie przekonają się, że w polskim przemyśle filmowym jeśli nie jesteś z innymi, to jesteś przeciwko nim. O tym się nie mówi. Żaden z recenzentów „Filmu”, „Przekroju”, „Wprost” czy innych czasopism głównego nurtu w polskiej prasie o tym nie wspomina, z jakiegoś powodu nikt na tym przaśnym polskim podwórku nie jest w stanie uderzyć się w pierś i przyznać przed samym sobą do czego taka polityka z czasem doprowadzi.

Wszyscy za to zapłacimy, bo to moje i młodsze pokolenie jest przyszłością polskiego kina. I w momencie, w którym z całą mocą dotrze do nas, że wszystkie nasze marzenia zostawiliśmy w żartach i wyzwiskach pod adresem polskich filmowców na forach internetowych, to przestaniemy się śmiać, a za to bardzo, bardzo się zasmucimy.

Na koniec obrazek, będący zarówno prezentacją stanu polskiej kinematografii jak i najcelniejszą puentą, którą można podsumować tę recenzję.

Tekst z archiwum film.org.pl

REKLAMA