12 GNIEWNYCH LUDZI. Absolutna klasyka dramatu sądowego
To było kino, którego siłą przebicia było życie. Proste, normalne, ziemskie życie. Bez fajerwerków, z całym bagażem codziennej szarości, decyzji i ich skutków, zachwytów i rozczarowań. W tym ciasnym pomieszczeniu udało się reżyserowi zamknąć kawałek ziemskiego świata i ludzi w nim żyjących. Kawałek nas samych. Niesamowite, prawda?
Samo ocenianie filmu w jakiejkolwiek skali, obojętnie, czy nadamy mu łatkę arcydzieła, czy klasowego gniota, jest już sporym nadużyciem, żeby nie powiedzieć grzechem pychy. Jeżeli do tego dodamy klasycznie głupie w swoim jestestwie rankingi, które niczemu tak naprawdę nie służą (no, chyba tylko temu, aby kilku niespełnionych, czy to fizycznie, czy to duchowo, osobników nie naubliżało sobie nawzajem, często niestety na polu forum internetowego), to mamy już autentycznie grzech pełną gębą. Nigdy nie patrzyłem na rankingi, nawet te przygotowane przez “znawców” kina, nawiasem mówiąc, co to znaczy znawców? Kogo możemy uznać za znawcę? Sam w życiu obejrzałem ponad siedem tysięcy filmów, ale nie uważam się w jakimkolwiek stopniu za znawcę, a bardziej za osobę, która może sprawnie i konstruktywnie podyskutować o filmie, wzbraniając się broń Boże od wystawienia oceny. Mogę o filmie pogadać, mogę go zbesztać, wychwalać, ale nigdy nie powiem, że film zasługuje na taką, a nie inną ocenę. Jako jednostki same o sobie stanowiące mamy zbyt rozstrzelony gustomierz, żeby bawić się w tego typu statystyczne hocki klocki.
Zatem, siadając niczym tytułowa dwunastka gniewnych ludzi, pogadajmy o filmie. Nietuzinkowym, wymykającym się z klasycznych ram, do których wszelkiej maści krytycy próbują go wtłoczyć. “To se ne wrati”. Bo jedyną ramą, którą ten film bezboleśnie i bez sprzeciwu włoży na swe barki, jest rama ograniczona pomieszczeniem, w którym akcja się rozgrywa. Sztuką, naprawdę przez duże S, jest umiejętność zrobienia filmu w manierze niemal teatralnej. Zwłaszcza jeśli jest to teatr minimalistyczny, skupiający się na czymś innym, niż wizualny przekaz, wydobywający na powierzchnię istotę aktorstwa, cały wachlarz emocji i niewerbalnego przekazu. Trudno się w ten sposób zabawić już na poziomie sceny, a co dopiero uchwycić to wszystko okiem kamery…
Mamy fabułę prostą, prościutką, bo nie o to tu chodzi, by budować Bóg wie jaki suspens. Mamy krótkie wprowadzenie, po którym zaczyna się właściwy spektakl, tworzony przez prawdziwych artystów, kierowanych przez innego wielkiego artystę. I tu zaczyna się magia. Nie wiesz kiedy, nie wiesz jak, ale w którymś momencie dotknęła cię, drogi widzu, magiczna różdżka. Nie możesz oderwać wzroku od ekranu, choć tak naprawdę nic się tam w kwestii wizualnej nie dzieje. Wytężony słuch łapie drgającą małżowiną każde słowo, każde drżenie głosu, każde zawahanie w przemowie któregoś z przysięgłych. Oczy rejestrują niesamowity(!) wachlarz emocji, jakie rysuje nam sytuacja na twarzach spoconych, zamkniętych w pokoju spragnionych mężczyzn, z których każdy powolutku zdaje sobie sprawę z roli, jaką odgrywa w tym przedstawieniu. Pojawiają się wątpliwości, czy są w stanie tę rolę udźwignąć, sprostać postaci boskiego sędziego, który jednym słowem, jednym gestem jest w stanie orzec o czyimś życiu lub śmierci.
Podobne wpisy
Tak rodziło się wielkie kino, jakże inne od tego, co obecnie serwowane jest nam w superwidowiskowych technologiach. Kino, którego siłą przebicia nie był efektowny wybuch, który słychać było aż w Stuttgarcie. Nie był to też niesamowity, komputerowo wygenerowany świat, jaki może się zrodzić tylko w ludzkiej wyobraźni. To było kino, którego siłą przebicia było życie. Proste, normalne, ziemskie życie. Bez fajerwerków, z całym bagażem codziennej szarości, decyzji i ich skutków, zachwytów i rozczarowań. W tym ciasnym pomieszczeniu udało się reżyserowi zamknąć kawałek ziemskiego świata i ludzi w nim żyjących. Kawałek nas samych. Niesamowite, prawda?
Tekst z archiwum film.org.pl (06.05.2011).