100 KARABINÓW. 50 lat od premiery
Gdyby 100 karabinów (1969) miało powstać zaledwie dekadę wcześniej, raczej nie miałoby możliwości zaistnieć w amerykańskim kinie popularnym. Narracja obierająca punkt widzenia meksykańskich Indian, czarnoskóry stróż prawa i nieskrępowane ukazywanie kobiecego ciała nie spełniłyby wymagań konserwatywnego społeczeństwa USA oraz kodeksu Haysa. Film Toma Griesa powstał jednak w chwili rozkwitu kina kontestacji; powieść, na której został oparty, The Californio Roberta MacLeoda, opublikowano jedynie trzy lata wcześniej. 100 karabinów nie jest może typowym, wywracającym reguły gatunku westernem przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, ale tematy dotąd zakazane znajdują w nim swój wyraz.
Tytułowe sto karabinów to broń, która cieszy się niemałym zainteresowaniem. Nabywa je półkrwi Indianin z plemienia Yaqui, Joe (Burt Reynolds), by pomóc swoim pobratymcom w uniknięciu eksterminacji. Za nią odpowiedzialny jest zaś zły do szpiku kości generał Verdugo (Fernando Lamas), lokalny przedstawiciel sił rządowych, który rozkaz uspokojenia indiańskich rozruchów interpretuje jednoznacznie — jako zgodę na wymordowanie wszystkich. On również chce wejść w posiadanie setki karabinów, by osłabić Indian i właściwie uniemożliwić im stawienie faktycznego oporu. W sam środek konfliktu dostaje się też Lyedecker (Jim Brown), amerykański szeryf ścigający wspomnianego Joego. Półkrwi Indianin kupił bowiem broń dla Yaqui za pieniądze, które wcześniej ukradł z banku. Początkowo stróżowi prawa zależy wyłącznie na schwytaniu zbiega i doprowadzeniu go przed oblicze sprawiedliwości. By to zrobić, musi jednak tymczasowo stanąć po stronie meksykańskich rebeliantów.
Gries stawia w swoim filmie przede wszystkim na szybkie tempo. Już od pierwszych scen 100 karabinów skupia się na kolejnych konfrontacjach dwóch stron konfliktu. Czasem są to momenty rozstrzeliwania schwytanych przez wojsko Indian, czasem widowiskowe strzelaniny — reżyser nie traci czasu na sztuczne wypełniacze fabularne. Nie znaczy to jednak, że film opiera się wyłącznie na galopującej akcji. Wszystkie te dynamiczne sekwencje przeplatane są niezbyt długimi scenami dialogowymi, których zadaniem i tak jest głównie napędzanie wydarzeń i umiejscawianie w nich bohaterów. Gries nie jest szczególnie zainteresowany budowaniem złożonych relacji między trojgiem głównych bohaterów (oprócz Lyedeckera i Joego mamy tu jeszcze piękną Indiankę Saritę graną przez Raquel Welch). Psychologizacja nie wydaje się w 100 karabinach szczególnie potrzebna, chociaż jej niedostatki da się odczuć, gdy reżyser próbuje zarysować rodzącą się przyjaźń między szeryfem i uciekinierem czy wprowadzić wymuszony wątek romansowy. Koniec końców, bohaterowie są przede wszystkim jednostkami uwikłanymi w konflikt, wyraźnie nakreślonymi, ale też bez przesady.
Subtelności obecne są za to w tematach, których przed zniesieniem kodeksu produkcyjnego westerny podejmować nie chciały (albo raczej nie mogły). Choć akcja 100 karabinów nie rozgrywa się w Stanach Zjednoczonych, to perspektywa Indian bezlitośnie mordowanych przez siły rządowe jest zabiegiem wyraźnie przynależącym do nowego Hollywood. Gries porusza też kwestię dyskryminacji, nie tylko Yaquich, lecz także Afroamerykanów w USA. Choć nie jest to powiedziane wprost, łatwo domyślić się, dlaczego Lyedecker musi zaskarbić sobie sympatię przełożonych poprzez złapanie Joego i co ma na myśli, mówiąc: „dam im jeszcze jedną szansę”, gdy szykuje się do powrotu do ojczyzny. Sam Jim Brown stwierdził zresztą, że czarny stróż prawa, który zdobywa kobietę i odjeżdża w stronę zachodzącego słońca, był czymś niecodziennym. Film nie jest niepotrzebnie dosadny w kwestiach społecznych, dosłowność przejawia się jednak w obrazowaniu przemocy. W 100 karabinach trup ściele się bowiem bardzo gęsto, czego przykład mamy już w początkowej sekwencji, w której poznajemy bohaterów — w niej nieodłącznym elementem małego miasteczka są liczne zwłoki rebeliantów wiszące praktycznie na każdym słupie. I chociaż trzeba przyznać, że niektóre ujęcia umierających postaci dziś prezentują się dość komicznie, to liczba zgonów przez cały film specjalnie nie maleje.
Choć 100 karabinów okazało się finansową klapą, to swoją względną popularność zyskało między innymi dzięki obsadzeniu Raquel Welch w roli Sarity. Jeszcze przed premierą sam reżyser stwierdził, że aktorkę często postrzegało się przez pryzmat jej nieprzeciętnej urody, a jego film miał udowodnić, że potrafi ona również grać. Czy w 100 karabinach Welch wydobywa z siebie szczególne umiejętności aktorskie? Powiedzmy sobie szczerze, że nie, a jej występ na ekranie wielu zapadł w pamięć przede wszystkim za sprawą właśnie jej powierzchowności. Aktorskie pierwsze skrzypce gra za to Burt Reynolds, czarujący cwaniak i nieuchwytny rebeliant, zostawiając w tyle i Welch, i średnio wyrazistego Browna. Kto wie, być może nieustanne spięcia na planie między odtwórcami Sarity i Lyedeckera sprawiły, że Reynolds kradnie większość scen, w których się pojawia.
100 karabinów nie należy do czołowych osiągnięć amerykańskiego westernu doby kontestacji. Film Toma Griesa wciąż wywodzi się z bardziej klasycznych konwencji, jednakże nie unika tematów, które w końcu mogły zaznaczyć swą obecność na ekranach kin w Ameryce. Nowe spojrzenie na kwestie dyskryminacji rasowej czy ludobójstwa Indian zaznaczone są dość subtelnie i stanowią swego rodzaju aktualizację społeczną dla opowieści o walce dobra ze złem opartej w dużej mierze na tradycyjnej westernowej akcji.