SAM WHISKEY. 50 lat od premiery
Komedia i western niezbyt często idą w parze. Trzeba zrównoważyć proporcje elementów obu gatunków tak, by film nie rozszedł się w szwach i nie stał w rozkroku pomiędzy zabawną zgrywą na Dzikim Zachodzie a opowieścią o kowbojach, której nie można traktować poważnie. Sam Whiskey (1969) wyraźnie wpada w pułapkę niezbyt umiejętnego łączenia konwencji, przez co podkopuje zainteresowanie, które mógłby wywoływać u widzów. Jednakże, co w tym miejscu może zabrzmieć paradoksalnie, to zmiana gatunkowego charakteru ostatecznie staje się najmocniejszym punktem filmu Arnolda Lavena.
Tytułowy Sam Whiskey (Burt Reynolds) to szarmancki awanturnik z bardzo bogatą przeszłością. Miewał przygody z kobietami, pracował dla rządu Stanów Zjednoczonych w czasie wojny secesyjnej, ale najczęściej jego perypetie związane były ze skłonnością do podejmowania ryzyka. Jak dowiadujemy się z humorystycznej sekwencji otwierającej, Sam był sierotą i wychował się na zapleczu saloonu, a pierwszymi dźwiękami, które usłyszał, były kości rzucane na stół przez hazardzistów. Minęło wiele lat, a Whiskey wciąż szybko tracił to, co zarobił. Pewnego razu na jego drodze pojawia się Laura Breckenridge (Angie Dickinson), która oferuje mu spory zarobek w zamian za przysługę. Sam musi odzyskać sztaby złota z wraku barki spoczywającego na dnie rzeki, skradzione wcześniej przez zmarłego męża kobiety. Na tym jednak nie koniec, bo chcąc doprowadzić swój plan do skutku, wspomniany nieboszczyk w zamian umieścił fałszywe sztabki w mennicy. Zbliża się jednak kontrola i gdy przekręt wyjdzie na jaw, szanowane nazwisko Laury okryje się hańbą, a ona sama trafi do więzienia. To właśnie stanowi dylemat Sama — potrzebuje pieniędzy, ale wizja wielu lat za kratami niezbyt mu się podoba. Ostatecznie bohater ulega namowom nowo poznanej znajomej (a zwłaszcza jej urokowi).
Film Lavena określany jest jako western komediowy i to właśnie drugi człon tego gatunkowego przyporządkowania zauważa się najbardziej. Sam Whiskey nie jest może szalenie zabawny, bo gagi w nim zawarte są stonowane, ale nastrój całego dzieła od początku jest jednoznacznie lekki. W dużej mierze niweluje to nie tylko napięcie wynikające z punktu wyjściowego fabuły, lecz także ewentualne poczucie zagrożenia ze strony bandy Grubego Henry’ego Hobsona, która depcze Samowi i jego towarzyszom po piętach. Znaczna część Sama Whiskeya cierpi na swego rodzaju nijakość; Laven nie idzie w kierunku wyrazistej komedii, bo nie pozwala humorowi w pełni wybrzmieć, a z drugiej strony tej niewielkiej ilości komizmu nie równoważy westernowym sznytem. Dużą pomocą mogliby okazać się aktorzy, ale im również przydałoby się nieco więcej reżyserskiego zdecydowania. Wyraźnie widać, że zarówno przypominający Marlona Brando Reynolds, jak i partnerujący mu Ossie Davis oraz Clint Walker doskonale odnaleźliby się w rolach pociągniętych grubszą kreską. Tymczasem brakuje im konkretności; tę otrzymuje jedynie Angie Dickinson, która świetnie sprawdza się jako zabawna, uparta uwodzicielka.
W trzecim akcie Sam Whiskey zaczyna sprawiać silne wrażenie, że reżyserowi od początku chodziło o nakręcenie heist movie, tyle że niezupełnie wiedział, jak umiejętnie doprowadzić do finału, który widz oglądałby na krawędzi fotela. A trzeba przyznać, że ostatnie czterdzieści minut filmu, w których właściwie odchodzi on od konwencji westernu na rzecz wspomnianej już opowieści o napadzie, prezentuje się wręcz doskonale i stanowi zdecydowanie najmocniejszy punkt całości. Cała sekwencja wejścia do mennicy, wykonania planu i ucieczki to heist movie wysokiej próby, który trzyma w napięciu bez choćby minuty odpoczynku. Laven wspaniale operuje montażem równoległym, podbijaniem dramaturgii i operowaniem dźwiękiem (wspaniała scena podnoszenia złotego popiersia George’a Washingtona rozegrana w większości w absolutnej ciszy). Nawet humor, który dotąd średnio reżyserowi wychodził, tutaj znajduje swój wyraz, odpowiednio wyważony i niewymuszony.
Sam Whiskey to film nierówny, który starając się połączyć western z komedią, ostatecznie zostaje gdzieś w połowie drogi między nimi i gdyby nie świetna sekwencja końcowa, mógłby zginąć w mrokach historii. Obraz Arnolda Lavena napotkał niewielki opór ze strony formułowanego wówczas na nowo kodeksu produkcyjnego, według którego chciano przyporządkować Samowi Whiskeyowi kategorię R. Powodem była nagość Angie Dickinson; scena została inaczej nakręcona, a reżyser i producenci mogli spać spokojnie. Co jednak ważniejsze, film stał się jednym z fundamentów kreujących ekranową personę Burta Reynoldsa, który współpracując jeszcze kilkukrotnie ze scenarzystą, Williamem W. Nortonem, stał się czołowym zawadiaką ekranu.