1983, reż. Terry Jones, Terry Gilliam
Sens życia to ostatni wspólny pełnometrażowy film grupy komików pod nazwą Monty Python. W odróżnieniu od powstałych wcześniej hitów Monty Python i Święty Graal oraz Żywot Briana, produkcja z 1983 roku jest właściwie zbiorem skeczy z delikatnie zarysowanym motywem przewodnim zawartym w tytule. Jest to zatem pewnego rodzaju powrót do korzeni angielskiej grupy komediowej, która rozpoczynała również od serii luźno powiązanych dowcipów, ale w serialu telewizyjnym pod nazwą Latający cyrk Monty Pythona. Sens życia to humor w wersji „hardcore silly”. Szydzi się tu właściwie z wszystkich i wszystkiego. Religia, seks, narodziny, śmierć, wojna, bieda, bogactwo to tylko niektóre wyśmiewane tutaj tematy. Chociaż nie wszystkie skecze są w filmie na tym samym wysokim poziomie i momentami granica dobrego smaku zostaje przekroczona (patrz skecz w restauracji), to wciąż produkcja Pythonów z 1983 roku bawi lepiej niż znakomita większość współczesnych komedii. Dodajmy do tego świetne aktorstwo, cudowne piosenki oraz niepowtarzalne animacje, a otrzymamy ostrą jak brzytwa satyrę, którą w 1983 roku doceniono w Cannes nagrodą Grand Prix Festiwalu. [Przemysław Mudlaff]
1996, reż. Joel Coen, Ethan Coen
Przepięknie niedoskonała kryminalna intryga, sfałszowane uprowadzenie, walizka pieniędzy, przemoc, chciwość, morderstwa, niezdarne wyrachowanie, ludzka małość i obrzydliwa podłość. W żartobliwym ujęciu braci Coen nad tym wszystkim bardzo przyjemnie jest się pochichrać, ale zderzenie ironicznej narracji z poważną tematyką otwiera całkowicie nowe i nieprzewidywalne ścieżki analiz. Czarna komedia, komedia ludzka, tragifarsa a zarazem moralizatorska przypowieść. Wszystkiego po trochu, a w całości to jedno z arcydzieł kina lat dziewięćdziesiątych. [Maciej Niedźwiedzki]
1988, reż. Tim Burton
Bardzo cieszy mnie pierwsze miejsce Soku z żuka. To jedna z najlepszych pozycji w dorobku Tima Burtona i tytuł, który ma niezwykły replay value – bez względu na to, który seans właśnie zaliczamy, bawi tak samo mocno. Duża w tym zasługa wyśmienitej obsady, która bezbłędnie serwuje wszystkie przezabawne i cięte dialogi. Michael Keaton jako Beetlejuice jest doskonały – to wstrętny typ, ale mimo wszystko trudno nie czuć do niego sympatii i nie być rozbawionym, oglądając jego poczynania. Nie będę jednak ukrywać, że moją ulubioną sceną z filmu Burtona jest ta, w której Beetlejuice’a akurat nie uświadczymy – absurdalny, przekomiczny taniec przy stole, który idealnie podsumowuje to dzieło. Na zakończenie rankingu przytaczam więc tę scenę. [Łukasz Budnik]