NAJGORSZE POLSKIE FILMY wszech czasów. Ranking czytelników
W ostatnich latach możemy zaobserwować, jak polskie kino łapie wiatr w żagle. Coraz więcej rodzimych produkcji zyskuje przychylność nie tylko publiczności, ale i krytyków. Mimo to jednak polskie filmy nie zawsze rozpieszczają swoich widzów. Nie trzeba daleko szukać, żeby znaleźć przypadki, kiedy polski film straszył już na etapie plakatu czy zwiastuna. Polska kinematografia obfituje w paździerze, czyli filmy złe oraz bardzo złe. Tak złe, że nie poleciłoby się ich nawet największemu wrogowi.
Nasi czytelnicy o raz drugi wybrali najgorsze polskie filmy wszech czasów (z wynikami plebiscytu sprzed dwóch lat możecie się zapoznać tutaj). Choć minęły zaledwie 3 lata od poprzedniego głosowania, nastąpiło znaczące przetasowanie niektórych tytułów. Oprócz tego na listę przybyło kilka świeżych superprodukcji (niekwestionowanym królem plebiscytu jest tu Patryk Vega, chyba nikogo to nie dziwi). Sprawdźcie sami, czy wyniki was zaskoczą! Poniżej czeka na was 30 największych gniotów polskiego kina wybranych przez surowych czytelników Film.org.pl!
30. Komisarz Blond i Oko sprawiedliwości
Jeśli oczekujecie filmu szpiegowskiego rodem z powieści Iana Fleminga, to srogo się zawiedziecie. Do tego mamy produkcję, która razem z Kac Wawą może rywalizować o miano najgorszego polskiego filmu ostatnich dwóch dekad. O ile opis dystrybutora zachęca, bo mamy i Zakon Krzyżacki i Polę Negri, a nawet białego królika, to kiedy przypadkiem zerkniemy spod czyjej ręki, a dokładnie czyjego pióra wyszedł scenariusz, wszystko staje się jasne. Za dziełem tym stoi bowiem Mariusz Pujszo, czyli Ed Wood polskiej kinematografii. O zgrozo, wciela się on także w głównego bohatera. Niestety produkcja, która mogłaby przy dobrych wiatrach być próbą zabawy z konwencją, staje się filmem klasy C z tandetnym scenariuszem, kiczowatą scenografią, okropną grą aktorską i momentami sprawiającymi, że przy nich Kac Wawa wydaje się być perełką polskiej kinematografii. [Gracja Grzegorczyk-Tokarska]
29. Klątwa Doliny Węży
Wyobraźcie sobie najbardziej epicką produkcję wszechczasów, powstałą w koprodukcji z naszymi wschodnimi sąsiadami. Dorzućcie do tego niemego Leona Niemczyka w „roli życia”, lasery, kosmitów oraz węże na usługach buddyjskich mnichów, znających kung-fu. Reżyser Marek Piestrak nie hamował się w ogóle, próbując naśladować filmy z Indianą Jonesem, choć jego budżetowi daleko było do amerykańskich produkcji. Dziś to bardziej pastisz gatunku filmu przygodowego aniżeli przykład, jak tego typu produkcje robić w Polsce. Film okazał się być jednak strzałem w dziesiątkę; obejrzało go 25 milionów widzów, stając się największych sukcesem kasowych PRL-owskiej kinematografii. Do dziś to film z kategorii bardzo złych kultowych klasyków, a w 2010 roku na fali popularności otrzymała nawet wydanie DVD. Mimo wielu plusów, które przyznaję mu ze względu na moją miłość do bardzo złego kina, to dalej jedna z najgorszych produkcji lat 80. XX wieku, która dała nazwę polskim nagrodom filmowym dla najgorszych filmów – Wężom. [Gracja Grzegorczyk-Tokarska]
28. Operacja „Koza”
Zanim Olaf Lubaszenko doprowadził do swoistego renesansu polskiej komedii za sprawą Chłopaki nie płaczą, Poranku kojota czy E=mc2, pojawił się w tym koszmarku. To CHYBA miała być komedia science-fiction, ale zabrakło jej wszystkiego, co taką hybrydę powinno charakteryzować: humoru, dobrych dialogów i interesującego pomysłu wyjściowego. O zamianie świadomości powstało już mnóstwo mniej lub bardziej udanych filmów, ale historia o byłej agentce KGB i młodym naukowcu… jakoś nie skleja się w całość. Ponoć pomysł na ten scenariusz przyszedł do Szołajskiego jeszcze w latach 80. i może wtedy ta żenująca produkcja zyskałaby chociaż inny wydźwięk, ale na przełomie milleniów nikt już nie pamiętał o KGB i wcale nie chciał się z tego śmiać. [Dawid Myśliwiec, fragment plebiscytu]
27. Pech to nie grzech
Reżyser Ryszard Zatorski to twórca wielu komedii romantycznych, które robione są na jedno kopyto. Nie inaczej jest z Pech to nie grzech. Film bez ładu, składu i ciekawej fabuły. Jest jednak coś, co wyróżnia tę produkcję na tle reszty polskich komedii. To prawdziwie jaskrawy product placement. To z tego filmu pochodzi słynny dialog: – „Znowu parówki?” – „Berlinki. Prawdziwi mężczyźni wolą Berlinki.” Fabuła filmu krąży wokół niezrozumiałej miłosnej intrygi, która jednak nijak nie jest interesująca, ponieważ bohaterowie nie dają się ani zrozumieć, ani polubić. Do tego pełno jest w niej niezrozumiałych sytuacji. Do tego drętwy humor, nienaturalne dialogi, chaotyczny montaż i mamy kolejną nieudaną polską komedię romantyczną. [Maja Budka]
26. Big Love
Film stał się sławny nie dlatego, że to dobra historia, ale za sprawą konfrontacji reżyserki Barbary Białowąs z redaktorem Michałem Walkiewiczem. Ta nieudolnie próbowała go przekonać, że to jednak dobry film, rzucając hasłami typu: „wy bez nas nie istniejecie”. Ale sama sytuacja była bezprecedensowa. Nigdy wcześniej nie zdarzyło się, by na przysłowiowy ring reżyser debiutant wyzwał krytyka filmowego z doświadczeniem, twierdząc, że ten się myli. Ale jednak się nie myli. Big love to dzieło mierne, nie dekonstruujące niczego, a stwierdzenie, że to „film w filmie w ramach filmu” jest równie absurdalne, jak i sam scenariusz tegoż potworka. Niestety dzieło współfinansowane przez Państwowy Instytut Sztuki Filmowej obnaża kondycję polskiej kinematografii tamtego okresu. Należy nad nią zapłakać, a nie oglądać filmu trzy razy, by zrozumieć, co reżyser miał na myśli, bo widz za pierwszym razem mógł nie załapać. [Gracja Grzegorczyk-Tokarska]
25. Studniówk@
Studniówk@ jest ekwiwalentem tego, jak życie licealne wyobraża sobie stereotypowy boomer. Spodziewać się możemy więc spłycania autentycznych problemów – takich jak samoakceptacja, trudna sytuacja finansowa, slut-shaming czy kłopoty na linii rodzic-dziecko – okraszonego regularnie ciskanym w twarz młodzieżowym slangiem, którego nie zrozumieją nawet współcześni nastolatkowie. Stąd klasyfikowanie tego filmu jako komediodramatu nie ma większego sensu i zdecydowanie najlepiej ogląda się go z nastawieniem otwarcie ironicznym – wtedy staje się bowiem komedią jednej pomyłki: własnego powstania. Jeżeli chcecie zobaczyć, jak nie wygląda codzienność polskich licealistów i dobry film zarazem, trudno o lepszy wybór. Koniec końców produkcja okazuje się dokładnie tym, z czym dla niektórych kojarzy się jej tytuł – prawdziwym koszmarem, ale trwającym krótko i po czasie wspominanym ze śmiechem. [Krzysztof Nowak]
24. Last minute
Jeden z tych filmów Patryka Vegi, które ten spłodził długo przed swoimi głośnymi obnażającymi polskie brudy filmami (których na tej liście oczywiście nie zabrakło). W Last Minute, który opowiada o rodzince wygrywającej wycieczkę do Egiptu, znajdziemy przede wszystkim bezbarwne postaci, dużo nieśmiesznego humoru opartego na narodowych stereotypach i chaotycznie poprowadzoną fabułę, która nie wiadomo dokąd zmierza. Last Minute finalnie wygląda jak zbiór krótkich nieudanych skeczy o typowych Polakach na all inclusive. [Maja Budka]
23. Bejbi blues
Film młodej reżyserki jest o czymś, zdecydowanie stara nam się opowiedzieć pewną historię i pomachać paluszkiem bez uciekania się w postmodernistyczny bełkot, bo wykorzystuje klasyczne triki – przerysowanie, stylizację i tempo. I tutaj mi coś nie grało, nie mogłem wczuć się w położenie młodych bohaterów, bo język filmu dla mnie za szybki, sepleniący. Znamy takich gówniarzy. Opowieść jest nam znajoma z ulicy, z bloku, zapewne wyzuta z tego całego trendy stylu, czyli bohaterek obracających się w świecie modnych butików oraz nastolatków, którym nigdy nie brakuje kasy. […] Mimo to trudno się wczuć w to co na ekranie. Za mało tutaj podskórnego cierpienia, a za dużo współczesnego MTV, które nie mówi ani nie śpiewa, ale wykrzykuje. Może tak trzeba. Bo dzisiaj inaczej już nie można czy coś. [Jakub Koisz, fragment recenzji]
22. Diablo. Wyścig o wszystko
Otłowski nagle zaczyna robić wszystko, tylko nie film o wyścigach – wprowadza dziesięć różnych wątków, których naoglądał się w gangsterniakach, jakieś przemyty, walki w klatkach, helikoptery, ustawki groźnie żujących fajki zakapiorów i niby film trwa, a nic tak naprawdę się nie dzieje. Poszczególne wątki wyglądają na poszarpane, pourywane i zupełnie nieintrygujące. Są, bo są – a nie ma ich nawet czym kręcić, żeby to sensownie wyglądało, bo oczywiście nawciskano tu wybuchów (z efektem ognia jak z GTA III; dzisiaj lepszą pirotechnikę robi się na YouTubie), a Rafał Mohr lata z dwoma klamkami niczym Chow Yun Fat u Johna Woo, tylko nie ma to wszystko zbytnio sensu. […] Wygląda to bardziej jak akcja z jakiejś taniej parodii niż filmu, który miał wpisać się w przebrzmiałą modę na nielegalne wyścigi. Bo nie tyle jest to dzieło o niebezpieczeństwach z tego płynących, ile o zupełnej nudzie z takim ryzykiem związanej, gdzie adrenalina zostaje jeszcze na starcie i ucieka do domu, żeby nie oglądać tego cyrku. [Radosław Pisula, fragment recenzji]
21. Swingersi
Mamy więc segmenty dotyczące życia młodej pary, w której ona marzy o miłości wyjętej z powieści typu Pięćdziesiąt twarzy Greya, a jej mężczyzna woli grę na konsoli. Kolejna para to influencerzy, którzy prowadzą wojnę o lajki, a w ich życie wkrada się pustka. Poznajemy też trójkę ludzi, którzy decydują się na drastyczne zmiany w swoim życiu seksualnym. Trzy segmenty, o wiele więcej wątków, a zero konkluzji, jak gdyby każda perypetia była oparta na zasłyszanej opowiastce. Wszystkie te warstwy napisane są z jako takim sercem, ale bez pomysłu na całość, która mogłaby się w pewnym momencie zazębić. […] Wiele zresztą rzeczy w filmie Ekisa jest zachowawczych i mało odważnych, choć objawia się tutaj casus Planety Singli, w której ani razu nie zostaje przekroczona granica dobrego smaku i można bawić się całkiem nieźle, jeśli porzuci się poszukiwanie objawień. W tego typu kinie obniżonych oczekiwań zaskakujące jest to, że umiejętności reżyserskie weryfikowane są samopoczuciem aktorów. Ekipa Swingersów bawiła się chyba planie całkiem nieźle, a odrobina tej szczerości oraz chemii rzutuje na całość. Niemęczącą, przeciętną, nie mającą aspiracji komentatorskich w temacie życia seksualnego, ale o wiele bardziej wysmakowaną niż choćby 365 dni. [Jakub Koisz, fragment recenzji]