TAMTE DNI, TAMTE NOCE. Niespiesznie i z zaangażowaniem
Doskonale pamiętam swoje rozczarowanie po Nienasyconych (2016) Luki Guadagnino – absolutnie hipnotyzująca wizualnie, znakomicie zagrana psychodrama nieco kulała na poziomie fabularnym. To, co w poprzednim filmie Włocha nie pozwalało mi w pełni docenić jego umiejętności, w filmie Tamte dni, tamte noce (2017) zostało zastąpione w pełni angażującą historią, płynącą niespiesznym nurtem przez pełne 132 minuty seansu.
Adaptując uznaną powieść André Acimana, Guadagnino zastępował na tym stanowisku jednego z największych ekspertów w dziedzinie literackich ekranizacji, Jamesa Ivory’ego. Udział blisko 90-letniego mistrza w tym projekcie nie zakończył się jednak po tej zmianie – twórca Pokoju z widokiem (1985) jest bowiem autorem scenariusza do Tamtych dni, tamtych nocy. I musi być teraz niezmiernie dumny ze swego młodszego o ponad 40 lat kolegi po fachu, bowiem Guadagnino z niezwykle sensualnym, plastycznym, ale i wymagającym materiałem literackim poradził sobie nie gorzej, niż zrobiłby to sam Ivory. Zasadne byłoby tu nawet stwierdzenie, że zmiana w fotelu reżyserskim wyszła temu przedsięwzięciu na dobre – klasycystycznego Amerykanina zastąpił postmodernistyczny Europejczyk, który zdaje się doskonale wyczuwać całą paletę emocji związanych z młodzieńczym pożądaniem.
Podobne wpisy
Skąpane w Rohmerowskiej poetyce Tamte dni, tamte noce opowiadają historię wielonarodowej rodziny Perlmanów: profesora specjalizującego się w kulturze greko-romańskiej (wspaniały Michael Stuhlbarg), jego pięknej i wyzwolonej żony (Amira Casar) oraz ich rezolutnego 17-letniego syna Elio (wprost niemożliwie znakomity Timothée Chalamet), portretując ich wakacyjną codzienność w XXVII-wiecznej wilii na lombardyjskiej prowincji. Państwo Perlman, jak przystało na niezwykle otwartych i towarzyskich przedstawicieli inteligencji, co roku latem zapraszają do siebie utalentowanego studenta, aby przez sześć tygodni mógł prowadzić badania i konwersować z szanowanym profesorem. Elio nie pała entuzjazmem do tej tradycji, ale gdy w wakacje 1983 roku do ich rezydencji wprowadza się Amerykanin Oliver (znany z Social Network Armie Hammer), chłopak ulega fascynacji intrygującym gościem.
Guadagnino robi wszystko, co potrzebne, byśmy postrzegali Olivera tak, jak może postrzegać go niepewny swej orientacji nastolatek. Żabia perspektywa i dodatkowe doświetlanie potężnej sylwetki Hammera sprawiają, że po pewnym czasie także widzom zaczyna udzielać się przekonanie, jakoby to nie człowiek, lecz półbóg zażywał kąpieli w przydomowym stawie i przemierzał uliczki pobliskiego miasteczka na stylowym rowerze. Reżyser ożywia zmysłowe opisy Acimana w szalenie atrakcyjny sposób, wywołując w widzu pragnienie natychmiastowego przeniesienia się w ciepłe rejony Bergamo. Co jednak ważniejsze, Guadagnino nie spłyca relacji pary głównych bohaterów: Elio i Oliver długo prowadzą emocjonalną grę, początkowo w celowy sposób się do siebie zniechęcając. Mimo że spędzają ze sobą sporo czasu, dopiero po pewnym czasie zdecydują się zaryzykować i rozpocząć wspólną przygodę. Tak, przygoda to dobre słowo, bowiem w Tamtych dniach, tamtych nocach w związku dwóch kochanków romans jest zaledwie jednym z elementów złożonej emocjonalnie relacji.
Postać Olivera jest dla Elio nie tylko obiektem pożądania, nie tylko powiernikiem, ale także mentorem i przyjacielem, kimś, przed kim nieśmiało wkraczający w dorosłość, ale już bardzo dojrzały młodzieniec postanawia otworzyć serce. W rozmowach dwóch mężczyzn czuć nie tylko oczytanie i inteligencję, ale też ogromny wzajemny szacunek – ich pogawędki przypominają krótkie pojedynki, próbę sił, która ma wyznaczyć granice tej znajomości. Wzajemna fascynacja bohaterów wreszcie zostaje skonsumowana, wobec błogiej niewiedzy rodziców i rozpaczy urodziwej młodej damy, z którą pierwsze miłosne uniesienia przeżywał Elio. Choć nastolatek ma świadomość, że pobyt Olivera w domu rodzinnym Perlmanów wkrótce się zakończy, daje się ponieść młodzieńczemu uczuciu, nie bacząc na konsekwencje takiej decyzji. Przez kilkadziesiąt minut oglądamy więc na ekranie najczystsze w formie uczucie, przejawiające się nie tylko w miłości fizycznej, ale w byciu razem w każdy możliwy sposób.
Włoska prowincja u Guadagnino to miejsce, w którym niejedno z nas chciałoby spędzić swe wakacje. To słońce jest najlepszym przyjacielem człowieka, a niespiesznie płynący czas równie przyjemnie spędza się na jeździe na rowerze, co lekturze klasycznych filozofów. Ten prowincjonalny pejzaż jest tyleż romantyczny, co nierealny – istnieje tylko przez chwilę, dopóty, dopóki trwa szczęśliwe uczucie Elio i Olivera. Gdy przychodzi czas rozstania, Tamte dni, tamte noce z miejsca stają się filmem chłodniejszym, bardziej rzeczywistym. A gdy wydaje nam się, że po zniknięciu Hammera z ekranu już nic lepszego w filmie Guadagnino się nie wydarzy, ojciec głównego bohatera podarowuje nam jeden z najpiękniejszych monologów w historii kina, a już na pewno najwspanialszy wśród monologów ojcowskich. Michael Stuhlbarg już za tę kilkuminutową scenę powinien zostać nominowany do Oscara, a że Akademia nagradzała już krótsze role – kto wie, może ma szansę na statuetkę?
Finalna sekwencja Tamtych dni, tamtych nocy różni się od zakończenia powieści, ale ma też inną rolę – ma być ostatecznym wejściem Elio w dorosłość i gorzkim podsumowaniem całego roku w życiu nastolatka. Gdy w końcowym ujęciu Timothée Chalamet patrzy prosto w kamerę, wiemy już, że bohater tej znakomitej opowieści wraz z odejściem Olivera utracił także swą niewinność.
korekta: Kornelia Farynowska