3:10 DO YUMY
Nie bez powodu uważam Potop za najlepszy polski film. A tym powodem jest Andrzej Kmicic vel. Babinicz, który podczas czterogodzinnego seansu przechodzi na naszych oczach fantastyczną metamorfozę z łobuzera w bohatera. W ogóle wolę postaci niejednoznaczne niż jednolicie białe czy czarne. Szczególnie fascynują mnie bohaterowie ciągnący za sobą bagaż przeszłości wyładowany złem, które sami czynili. Dlatego ubóstwiam Williama Munny’ego z Bez przebaczenia, dlatego dobrze oglądało mi się Pitch Black, przeżywało Leona i dzięki temu intrygował mnie bohater Costnera w Bezprawiu czy typek spod ciemnej gwiazdy Eddie Murphy w filmie 48 godzin. Oczywiście bohaterowie bez skazy, pewnie stojący po stronie prawa, także zapisali się w historii kina złotą czcionką (Rio Bravo, W samo południe i setki innych). Nie są jednak tak fascynujący, jak ci balansujący na granicy dobra i zła. A już szczytem szczęścia dla mnie jako widza jest, gdy w jednym filmie natrafiam na zbiór wszystkich wyżej wymienionych typów postaci, jak ma to miejsce w remake’u 3:10 do Yumy.
Jest tu bohater bez skazy, pozytywny bez żadnych zastrzeżeń. Jego główny przeciwnik to szelmowski łotrzyk z iskrą w oku, przy czym znakomity rewolwerowiec, szef bandy mającej na koncie napady, rabunki, morderstwa, ale nie do końca przeciągnięty na stronę zła. Na drugim planie mamy bandę siedmiu zakapiorów, na których czele stoi psychopatyczny rewolwerowiec strzelający do wszystkiego, co się rusza. Bohaterem bez skazy jest Dan Evans (Christian Bale), kaleki farmer, weteran wojenny, kochający mąż i ojciec. Danowi grozi utrata farmy, dlatego podejmuje się zadania eskortowania niebezpiecznego więźnia na pociąg do Yumy, odjeżdżający o tytułowej 3:10.
Dan jest uparty i konsekwentny w tym co robi, jest też gotów do bohaterskich czynów i najwyższych poświęceń w imię dobra rodziny, a ma ku temu powody, które będą przed widzem odkrywane w trakcie seansu. O Danie można wręcz powiedzieć, że to nieoszlifowany diament szlachetności i pochwała bohaterstwa w jednym. Antybohaterem dramato-westernu 3:10 do Yumy jest Ben Wade (Russell Crowe). Pasowałoby go jednak nie nazywać ani anty, ani bohaterem. Jest kimś pomiędzy – draniem z pogodną aparycją, za którą kryje się dobre serce, czekające tylko na dogodny moment, by dokonała się eksplozja dobra.
Ben Wade trzyma ów pozytywny wystrzał na stosowną chwilę, w której dobry uczynek będzie miał sens i zbierze ochy i achy zachwytu od widzów 3:10 do Yumy.
Podobne wpisy
I wreszcie kompletni antybohaterowie opowieści, czyli bandziory Weda, pod tymczasowym przywództwem Charliego Prince’a. Aktor Ben Foster, kreujący tę postać, do tej pory kojarzył się kinomanom z roli obkolczykowanego sąsiada Franka Castle z nowej wersji Punishera i kilkuminutowego występu w X-Men 3. Aż trudno uwierzyć, że uskrzydlona blond słodycz z X-Men 3 tworzy w 3:10 do Yumy jeden z najciekawszych czarnych charakterów współczesnego kina i kina Dzikiego Zachodu w ogóle. Jego Charlie Prince to psychopata doskonały – absolutnie nieobliczalny, szybkostrzelny rewolwerowiec, kładący trupem nawet tych, z którymi przed chwilą współpracował. To on jest spoiwem łączącym relacje Dana Evansa z Benem Wade’em, lontem i dynamitem, rozsadzającym finał tego znakomitego, nakręconego według klasycznej recepty westernu.
Tym jednak, co decyduje o wielkości dzieła Jamesa Mangolda, nie są znakomite zdjęcia czy klimatyczne sceny – jak ta z wjazdem pociągu do Yumy na stację, gdy wszystko cichnie i słychać tylko syk pary, niczym odgłos przeznaczenia, na które czekają bohaterowie dramatu. O klasie 3:10 do Yumy nie przesądzają też znakomite sceny akcji, pościgi, eksplozje i bezbłędnie rozegrany punkt kulminacyjny finałowej strzelaniny. Bo choć ta kojarzy się z błyskawiczną wymianą ognia z prologu Pewnego razu na Dzikim Zachodzie mistrza Leone, to o prawdziwej wielkości 3:10 do Yumy świadczą relacje między i budowa postaci oraz niespodziewana, dokonana w słusznej sprawie – i zapewne nietrwała zważywszy na ujęcie zamykające film – SPOILER przemiana wewnętrzna postaci Russella Crowe END OF SPOILER.
Film Mangolda ogląda się znakomicie, bo jest w nim ciekawy pojedynek aktorski (Bale vs. Crowe), bo Marco Beltrami muzyką buduje potrzebny nastrój, bo huk strzelanin jest wtedy, kiedy potrzeba, a kiedy potrzebny jest dialog, także jest na swoim miejscu, i zawsze niebanalny.
Jest też w 3:10 do Yumy pewien zakamuflowany potencjał, jakaś wewnętrzna energia próbująca rozsadzić fabułę. Nie bardzo umiem ubrać to w słowa… ale chodzi mi chyba o lekkie niewykorzystanie postaci, które mogły być nakreślone jeszcze ciekawiej, obszerniej, głębiej. W szczególności mowa tu o psycholu Charliem Prinsie, który aż prosił się o więcej miejsca przed kamerą.
W przypadku filmu Mangolda, ten niedosyt przerodził się na szczęście w jakość całej opowieści, bo w niedomówieniu tkwi tu wielka siła dramaturgiczna. Ogromnym plusem remake’u 3:10 do Yumy jest też zakończenie, znacznie zmienione – i bardzo słusznie! – względem oryginału z roku 1957. I choć nowa wersja 3:10 do Yumy nie tworzy nowego rozdziału w historii westernu, to bez wątpienia można postawić to małe dziełko w jednym rzędzie z klasykami Eastwooda, Forda czy Leone.
Tekst z archiwum film.org (2007).