Wygodny seans, czyli SZTUKA DOBIERANIA FILMÓW
Pojawiają się takie momenty w życiu, kiedy musimy wspiąć się na wyżyny kreatywności, niczym bohaterowie współczesnej popkultury pomagamy naszemu małemu światkowi, na krótki okres dostajemy rangę bożyszcza i zadanie, od którego zależeć będą losy całego weekendowego wieczoru. Chodzi mianowicie o skomplikowany proces trafnego doboru filmu, pasującego każdemu, raz przystępnego, raz bawiącego, raz wzruszającego. Wybory te nabrały u mnie mitycznej rangi, dlatego czuję się zobowiązany należycie wyszukać odpowiednie widowisko. To sztuka, więc albo mój wybór będzie triumfował i sam poczuję się jak jakiś grecki Fidiasz, albo niczym Herostrates doprowadzę do zmarnowania czyjegoś czasu… w skrócie, po prostu spieprzę mu seans.
Zapytacie, o co dokładnie chodzi z tą sztuką dobierania filmów. Nieraz każdy z nas spotyka się – czy to z rodziną, czy to ze znajomymi – na tak zwanym seansie filmowym. Wspólnie macie zamiar obejrzeć przyzwoity tytuł, może gatunkowy, najczęściej popularny, w niektórych środowiskach skończy się na ambitnym. Grupowy wybór nie ma sensu, prędzej zaczniecie sobie ubliżać, niż współpracować i poszukiwać odpowiedniej produkcji. Wtem zjawia się on, wyzwalacz światów, osoba znająca się w waszym gronie na kinie najlepiej, najdokładniej. I to jemu przydzielona zostaje misja znalezienia filmu idealnego. Nie ma on wybrać czegoś pod siebie, co sam ceni, a coś pod całą resztę oglądających (którzy prawdopodobnie – zazwyczaj – nie wiedzą o filmach nic). O tym właśnie chciałem się rozpisać, bo czasem zupełnie zapominamy, że w takich sytuacjach nie oglądamy filmów sami.
Sztuką jest wpisanie się w charakterystyczny kod spotkania; gusta osób na nas polegających. W takich przypadkach warto bawić się nie tylko w filmoznawcę, ale i psychologa. Rzadko kto zwraca realnie uwagę na stan i samopoczucie towarzyszy, a stara się znaleźć jak najlepszy i porywający film. Zanim to zrobicie, rozejrzyjcie się po salonie i przeanalizujcie sytuację, przez chwilę pomyślcie. Przykładowo, zerknijcie na moją autorską imitację sytuacji z życia wziętej: osoba A może być zmęczona po całym tygodniu roboczym, raczej nie marzy o umysłowej twórczości Truffauta lub Resnais’go; osoba B w swej jowialnej niedojrzałości po cichu liczy na komedię pokroju najnowszego Juliusza, z żartami nawiązującymi do kochanych rodzicielek i zakrytych części ciała; osoba C od początku narzuca swój pomysł, nie przyjmuje żadnych argumentów, jakby na złość wykrzykuje: “No obejrzyjmy Zieloną Milę /Nietykalnych, wspaniały film, przypomniałbym go sobie!”. Człowiek w takich sytuacjach czuje się niczym Robin Williams w Choleryku z Brooklynu, ma ochotę wybuchnąć; ewentualnie jak Douglas w Upadku – wręczysz mu jedynie broń i zaraz wszystkich rozstrzela! Jest parę pradawnych sposobów, by wybrnąć z tego rodzaju sytuacji i cieszyć się filmowym wieczorem.
Tych trzech rozgorączkowanych widzów nie spodziewa się (w swym całym poddenerwowaniu), że jako ich znajomy pasjonat filmów, jesteś w stanie przewidzieć wspomniane oczekiwania, a nawet pokierować nimi niczym kukiełkami. Przejmujemy rolę władcy marionetek (prawie jak w horrorze klasy B Władca lalek) i zaczynamy psychologiczną grę, równoważymy ich żądania w sposób im nieświadomy. Wszczynamy naszą intrygę od tępego stwierdzenia, iż żaden z filmów, na które oni oczekują, nie jest dostępny. Po fali hejtu lecimy dalej – zmyślnie zadajemy pytania, czego oczekują od dzisiejszej produkcji, muszą one opierać się na jednej tematyce, od początku iść w żądanym przez nas kierunku. Pozwalamy poczuć, że to od nich zależy wybór, ale my rozdajemy karty, as w rękawie czeka na wyciągnięcie. Gdy doczekamy się końca tłumaczeń, ze stoickim spokojem odpowiemy: “Dzisiaj obejrzymy Kilera z 1997 roku” (koniecznie podkreślić w tym wypadku rok powstania!). Zdaję sobie sprawę z banału wyboru, ale spójrzcie sami – osobie A zbytnio nie zależy, osoba B potrzebowała takiej, a nie innej rozrywki, osoba C pomyśli sobie, że wciąż przecież znalazłem komedię wkomponowującą się w obszar polskiej klasyki.
Ot taki niewyszukany przykład, w sumie nic nieznaczący. Nie zmienia to faktu, jak takie analityczne myślenie cholernie wspomaga nasz wybór. Wiele razy byłem świadkiem trafności moich wyborów tylko dzięki znajomości gustów bliskich mi ludzi i zauważaniu (na dany moment) ich zróżnicowanych humorów. Nie chełpię się, nie ma czym, jest to po prostu niezgorsze uczucie. Momentami seans może się wiązać z wrażeniem guilty pleasure. Okazjonalnie sami będziemy znudzeni, niemniej wdzięczność widzów okaże się nieoceniona, nawet ujmująca.
Podobne wpisy
Pamiętajcie – sztuka dobierania filmów opierać się musi na twardej ręce i stanowczym charakterze. Ja sam takowego nie mam, często ten fakt doprowadzał do seansów straconych, zmarnowanych, zawsze nieodkupionych. Zobrazowaniem niech będzie niechlubna wakacyjna noc zeszłego roku, kiedy po energicznym przyjęciu i obejrzeniu zaproponowanego przeze mnie zwariowanego i kiczowatego Kill Billa kumple zasugerowali prędkie zaliczenie drugiej części. I nie miałbym nic przeciwko, wszak dwójka zła nie jest, ale godzina czwarta nad ranem nie do końca nadaje się na oglądanie tak innego i tak przegadanego filmu, który w niczym nie przypomina pierwszej części. Chwilowo możecie myśleć, że idzie jak z płatka, ale nie zapominajcie dopytać, ile mają czasu na seans i czy dany tytuł nie ma kontynuacji. Widowisko nie powinno być mordęgą…
Sformułowanie “wygodny seans” wiąże się przede wszystkim z pogodą ducha i wyrozumiałością dla widza, próbą opanowania chwilowych poruszeń na rzecz wspólnie spędzonego czasu. Parafrazując Andrzeja Stasiuka, film to był (i zawsze będzie) tylko pretekst. Pretekst pozwalający się nam integrować, odczuwać, wspominać. Podczas spotkań nie zawsze zwracamy na niego uwagę, stanowi jednak nierozłączną część naszych doświadczeń.
Wskazane jest wobec tego pełne okiełznanie sztuki dobierania, by godziwie delektować się zbiorowymi wieczorami.