WENECJA 2017. Sweet Country, reż. Warwick Thornton
Garnek z wodą postawiony na ognisku, ręka nieznanej postaci wrzuca doń zagadkowe substancje – przyprawy? Materiały wybuchowe? W tle słychać odgłosy bijatyki, trzecie słowo wypowiedziane w filmie to fuck. Już sekwencja otwierająca Sweet Country Warwicka Thorntona zapowiada, że najnowsze dzieło uznanego australijskiego filmowca nie będzie słodkim (ang. sweet) doświadczeniem i kolejne sceny tylko to potwierdzają.
Podobne wpisy
Zawsze miałem słabość do filmów rozgrywających się na australijskim Outbacku – jednocześnie zachwycało mnie jego pierwotne piękno i przerażały ekstremalne warunki panujące na niekończących się płaskowyżach Krainy Kangurów. Dlatego właśnie z ogromnym zainteresowaniem podszedłem do seansu Sweet Country, filmu surowego w formie, ale bardzo bogatego w treść. Rozgrywający się na Terytorium Północnym pod koniec lat 20. ubiegłego stulecia, opowiada o aborygeńskim pasterzu, który zabija białego osadnika w obronie własnej. Przerażony czekającymi na niego konsekwencjami, Sam (Hamilton Morris) i jego żona decydują się na ucieczkę w australijskie bezdroża. W ślad za nimi rusza pogoń złożona m.in. z przedstawicieli prawa (w roli sierżanta Bryan Brown) i pastora (Sam Neill), u którego mieszkał poszukiwany. Gdy białym ludziom nie udaje się złapać uciekinierów, a żona Sama podupada na zdrowiu, Aborygen postanawia dobrowolnie oddać się w ręce władzy. Czy jednak ktokolwiek będzie chciał poznać prawdę o tragicznym zajściu?
Australijskie kino od dawna nie pozostaje obojętne na historię rdzennej ludności kontynentu, choć na tym polu sporo jest jeszcze do zrobienia. Podobnie jak kino amerykańskie przez lata nie mogło dokonać rozliczenia ze zbrodniami dokonanymi na Indianach, australijscy twórcy wciąż usiłują oddać sprawiedliwość pierwotnym mieszkańców kontynentu. Warwick Thornton jest tutaj twórcą szczególnym – jego debiut fabularny, Samson i Delilah z 2009 roku, opowiadał o tytułowej parze aborygeńskich nastolatków, którzy w wyniku splotu nieszczęśliwych wydarzeń opuszczają rodzinną wioskę i żyją samodzielnie na ulicach dużego miasta. Tym razem Thornton zdecydował się osadzić swe dzieło w trzeciej dekadzie XX wieku, kiedy pojęcie sprawiedliwości wciąż było rozumiane przez białą ludność jako przyzwolenie na traktowanie Aborygenów według uznania. Sweet Country pokazuje, że nie wszyscy Australijczycy byli nastawieni negatywnie do autochtonów, choć przygniatająca większość ówczesnych obywateli brytyjskiej kolonii wykazywała się wobec nich głównie nienawiścią i przemocą. Choć pastor traktuje Sama i jego rodzinę jak równych sobie, nie jest w stanie ochronić go przed atakami pozostałych białych osadników. Wizyta byłego żołnierza, który przejmuje pobliski posterunek, stanie się kamieniem wywołującym lawinę nieprzyjemnych wydarzeń, których finalnym efektem będzie proces Sama.
Wyniku sądu nad poczciwym Aborygenem nie mogę zdradzić, ale droga do sprawiedliwości – jakkolwiek nie zostałaby ona zinterpretowana w finale – jest długa i wyboista. Prowadzi do niej kilkudziesięciominutowy pościg, podczas którego możemy podziwiać dziką naturę Australii znakomicie sfotografowaną przez Dylana Rivera i samego reżysera. Owa pogoń za uciekinierami będzie ostatecznym dowodem na to, kto tak naprawdę może czuć się u siebie na australijskich bezdrożach – biali osadnicy muszą korzystać z pomocy Aborygena-przewodnika, by dopaść skazańca, ale i to wsparcie okazuje się niewystarczające do złapania uciekiniera. Sam wykazuje się nie tylko większym sprytem, ale i lepszym zrozumieniem pojęcia moralności, co potwierdza, oddając się w ręce policji. W Sweet Country ten, który nazywany jest zwierzęciem, okazuje się znacznie bardziej ludzki niż polujący na niego ludzie.