W czym wypożyczalnie VHS są LEPSZE od NETFLIXA?
Siadając na kanapie i sięgając po pilota do telewizora, zapominam już, jak mam dobrze. Celując w magiczne pudło, aby uruchomić Netflixa, zapominam, jak mam wygodnie. Dawno, dawno temu, acz jeszcze za mojego życia, nieco inaczej wyglądała domowa dystrybucja filmów. By obejrzeć coś, co np. po czasie spadło z kin, trzeba było wcześniej ruszyć tyłek i iść to wypożyczyć, a nierzadko nawet ustawić się po to w kolejce. W wypożyczalni kaset wideo.
Choć jestem w pełni świadom, że większość czytelników doskonale pamięta te skądinąd kultowe miejscówy, to jednak pozwolę sobie w felietonie opowiadać o nich tak, jakby obleciał je wyraźny kurz zapomnienia. Bo w istocie mowa tu o pewnym relikcie przeszłości, którego nowe pokolenie kinomanów może już nie pamiętać. A powinno, bo wypożyczalnie kaset wideo były niegdyś dla Polaków mini-centrami kultury, w których, za sprawą dostępu do szerokiej bazy filmów, mieli okazję poczuć ekscytujący powiew zachodu. I poznać zwłaszcza jego popowe oblicze.
Co dla „imperialistów” było standardem, dla Polaków oczywiste stało się dopiero po przemianie ustrojowej, czyli na przełomie lat ’80 i ’90. Wówczas na rynku pojawiły się pierwsze magnetowidy. To niezwykłe urządzenie było gratką dla każdego fana kina, gdyż dawało możliwość tak odtwarzania, jak i nagrywania filmów emitowanych w telewizji (pod warunkiem, że w domu w ogóle stał telewizor). Kupowało się więc puste kasety i tworzyło własną domową kinotekę. Do dziś pamiętam chwilę – w tamtym czasie typową – gdy brat usadził mnie z pilotem przed TV i kazał wyczekiwać końca seansu costnerowego Robin Hooda, by w odpowiednim momencie kliknąć koniec nagrywania. Okazja była jedyna i nie można było jej zaprzepaścić.
Ale jak obejrzeć te najpopularniejsze tytuły? Jak do nich dotrzeć? Za sprawą pojawienia się dystrybucji kasetowej, pojawiła się usługa polegająca na odpłatnym wypożyczeniu kopii filmów w przeznaczonych do tego punktach. W latach ’90 wypożyczalnie kaset wyrastały jak grzyby po deszczu. Wielu widziało w tym intratny interes. Ja w swoim mieście pamiętam takich punktów kilkadziesiąt. Niestety, postęp technologiczny był w ich wypadku bezwzględny. Kasety po latach zastąpiły płyty DVD i Blu-ray, a zaraz po nich nastąpiła era mediów strumieniowych i wypożyczalni VOD (najbardziej z zasadami wypożyczalni kojarzy mi się dziś serwis CHILI). A to, jak łatwo się domyślić, nie był równy pojedynek. No bo jak tu konkurować z dystrybucją, która dawała możliwość dostępu do filmu bez wychodzenia z domu, przy jednym kliknięciu pilotem?
Z sentymentem wspominam jednak czas, w którym co piątek ruszałem z bratem na łowy, by zobaczyć, co nowego mogę znaleźć w zbiorach okolicznej wypożyczalni. Pani ekspedientka znała mnie dobrze, to z nią przeprowadzałem pierwsze, mało głębokie, acz treściwe rozmowy filmowe. Wypożyczało się wszystko, co swą okładką lub tytułem krzyczało do widza „weź mnie”, zachęcając do wypożyczenia – czy to gębą, czy to nazwiskiem aktora. Często nie było możliwości zweryfikowania, z czym ma się do czynienia, więc musiała wystarczyć intuicja. Na seans z rodziną najbardziej nadawały się komedie, ale gdy było wiadomo, że rodzice wybędą w sobotę wieczór, brało się mocniejszy kaliber – SF, horrory i kino akcji.