Nie mamy jeszcze oficjalnego potwierdzenia, ale narastają doniesienia, że Jake Schreier, reżyser tegorocznych Thunderbolts*, stanie za kamerą długo wyczekiwanego widowiska o X-Men, które osadzone będzie w głównym uniwersum Marvela i którego premiera miałaby się odbyć w 2028 roku.
Co prawda w ramach tzw. Multiverse Sagi dostaliśmy już Ms. Marvel jako mutantkę, Profesora Xaviera jako członka grupy Illuminati i cały zastęp bohaterów filmów Foxa, z Deadpoolem Ryana Reynoldsa i Wolverine’em Hugh Jackmana na czele w – nie uwierzycie! – Deadpoolu & Wolverinie, a w zapowiedzianych na grudzień przyszłego roku Avengers: Doomsday zobaczyć mamy ekipę oryginalnych X-Men (i np. Magneto Iana McKellena) walczących ramię w ramię z Avengers przeciwko złowrogiemu Doktorowi Doomowi, ale wszystko wskazuje na to, że Marvel Studios wciąż planuje wprowadzić swoją głównonurtową inkarnację grupy uzdolnionych uczniów Profesora X.
I bardzo dobrze! Bo grupa ta stanowi prawdziwy trzon uniwersum Marvela i właśnie obok Spider-Mana, Avengers i Fantastycznej Czwórki (która swój film dostanie już w lipcu) dopełni przenoszenie tego świata z kart komiksu na wielki ekran.
I jakkolwiek doskonale bawiłem się na trzecim Spider-Manie z gościnnymi występami Tobeya Maguire’a i Andrew Garfielda czy wspomnianych Deadpoolu & Wolverinie, tak liczę, że dwie zapowiedziane części Avengers domkną tę multiwersową zabawę w cameosy, nawiązania, wyciąganie zakurzonych postaci ze starych filmów i puszczanie oka do fanów, którzy od 30 lat śledzą kolejne ekranizacje ulubionych komiksów, a w kolejnej sadze (Mutant Sadze?) wrócimy do bardziej konkretnej, przemyślanej i nastawionej na rozwój bohaterów formuły, za którą świat pokochał to uniwersum. Idealnym (ponownym) otwarciem mógłby być zatem film o X-Men całkowicie odcinający się od spuścizny Bryana Singera. Z nowymi aktorami, innymi designami, historią zrozumiałą dla widza, którego na świecie może jeszcze we wczesnych latach 2000. po prostu nie było.
Niezwykle cieszą doniesienia, że reżyserem produkcji ma być Jake Schreier, bo wszystko wskazuje na to, że może chociaż na chwilę bezduszna korporacja postawiła raz rozum nad Excelem. Bo tegoroczni Thunderbolts* to z jednej strony jeden najlepiej ocenianych filmów MCU, z drugiej jedna z największych wpadek kasowych w całej historii studia.
Chwała zatem, że Marvel Studios nie znalazła winnego w twórcy filmu, bo ten dostarczył film wyjątkowo udany. Po pierwsze skupiony na bohaterach, opowiadający konkretną historię, mający czytelny motyw przewodni i mocny przekaz. Po drugie zrealizowany z pomysłem, cieszący sekwencjami akcji, nieprzezroczystym soundtrackiem, spójnym klimatem, oparty na praktycznych efektach specjalnych i prawdziwych lokalizacjach. W końcu po trzecie udanie żonglujący grupą wyrazistych outsiderów i wyciskający ostatnie soki z charyzmy poszczególnych aktorów.
Brzmi jak idealny przepis na udany film o X-Men, prawda?
Prawda.
A jeśli jeszcze twórcom uda się odejść od skupienia na postaci Wolverine’a (pierwsze cztery filmy Foxa) i konfliktu grupy z Magneto (niemal WSZYSTKIE filmy Foxa), to możemy dostać nie tylko świetny film superbohaterski, ale też odświeżenie formuły ekranowych X-Men, której uchylenia okna na nowe brakowało bardzo długo i która niemal od początku kinowego istnienia opierała się na mniej lub bardziej udanych recyklingach.
A zatem ode mnie trzy razy tak. Tak dla domknięcia zwariowanej zabawy multiwersami w Avengers: Secret Wars. Tak dla rebootu X-Men. Tak dla Jake’a Schreiera za jego sterami. A na samą myśl o pierwszych ogłoszeniach obsady czuję ekscytację coraz rzadziej w kinie superbohaterskim obecną.