SPIDER-MAN: BEZ DROGI DO DOMU – recenzja filmu. Z miłości do Spider-Mana
Uwaga! Spider-Man: Bez drogi do domu, jak chyba żaden tegoroczny film, stał się ofiarą spoilerów i przecieków. Poniższa recenzja nie odnosi się do niczego, czego nie widzieliście w oficjalnej kampanii filmu i jest całkowicie bezspoilerowa.
Już jest. Jeden z najbardziej wyczekiwanych blockbusterów tego roku wylądował w polskich kinach. Spieszę zatem z informacją bardzo dobrą: to rewelacyjny film. Jako kino rozrywkowe. Jako zamknięcie pewnego rozdziału w życiu Petera Parkera, którego losy śledzimy od czasów filmu Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów. W końcu – co zapewne dla wielu najważniejsze – jako pełna miłości zabawa niemal dwudziestoletnią marką filmową.
Akcja filmu rozpoczyna się dokładnie tam, gdzie zakończył się Spider-Man: Daleko od domu. Na mocy manipulacji Mysterio cały świat nie tylko dowiaduje się, że Spider-Manem jest Peter Parker, ale też obwinia go za śmierć postaci granej przez Jake’a Gyllenhaala. Sfrustrowany ciągłymi atakami na jego najbliższych Peter postanawia więc poprosić Doktora Strange’a, aby ten magią wymazał mieszkańcom Ziemi wiedzę o jego podwójnej tożsamości. Coś jednak idzie nie tak i Nowy Jork zaczynają odwiedzać przybysze z innych wymiarów… No, mówiąc wprost, przeciwnicy Spider-Mana z filmów z Tobeyem Maguire’em i Andrew Garfieldem.
Zacznijmy od tego, że chociaż Spider-Man: Bez drogi domu to istna pędząca kula, która rzadko pozwala widzowi złapać oddech, scenariusz mnoży postaci, wątki i motywy, a całość eskaluje do gargantuicznych wręcz rozmiarów, to reżyser Jon Watts doskonale nad tym parkiem rozrywki panuje. To marvelowska rozrywka na najwyższym poziomie. Pełna dobrego humoru, zwrotów akcji, emocjonujących scen i świetnie rozpisanych postaci. Brakuje tu może jakiejś naprawdę wyróżniającej się sekwencji akcji, ale te, które zostały nam przedstawione, są po prostu dobre.
Przejdźmy do zaadresowanej już w pierwszym akapicie tezy, że film jest przy całym swoim rozdmuchaniu przede wszystkim zamknięciem pewnej części życia Petera Parkera. To naprawdę wzruszające zakończenie trylogii, w której każdy jej bohater dostał odpowiednią rolę, a w finale Peter w końcu staje się Spider-Manem, którego znamy z kart komiksów. Osobiście wprost nie mogę doczekać się czwartej odsłony serii.
W końcu porozmawiajmy chwilę o najgłośniejszym aspekcie produkcji, czyli dołączeniu poprzednich filmów Sony (od Spider-Mana z 2002 roku po Niesamowitego Spider-Mana 2) do Kinowego Uniwersum Marvela w ramach imponującej historii o multiwersach. Nie jestem w stanie napisać tu za dużo, aby nie wejść w niemile widzianą strefę spoilerów, ale jako ogromny (ogromny!) fan tych filmów mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że twórcy zdecydowanie odrobili pracę domową. Oczywiście, są tu pewne uproszczenia i potrzeba dopasowania tamtych światów do klimatu obecnego uniwersum, ale w Bez drogi do domu zwyczajnie czuć zrozumienie filmów Sama Raimiego i Marca Webba. Dla każdego fana będzie to naprawdę wzruszająca, pełna zaskoczeń i satysfakcji podróż. Każdy znajdzie tu znane motywy, wracające teksty i rozwiązania, a także doskonałe easter eggi. Jednak – co moim zdaniem najważniejsze – film nigdy nie staje się ich zakładnikiem, do końca opowiadając konkretną, skupioną na bohaterach historię.
Spider-Man: Bez drogi do domu to absolutny triumf i całkowite spełnienie nadziei podkładanych w nim przez fanów. Oczywiście, chłodnym okiem można dostrzec w nim pewne problemy, ale to po prostu nie jest film do oglądania chłodnym okiem. To tytuł stworzony z miłości do niemal dwudziestoletniej marki filmowej i przeznaczony dla czujących tę miłość.
Ja kocham Spider-Mana. Tego z komiksu, tego z małego ekranu, tego z wielkiego ekranu. Pokochałem też Spider-Mana: Bez drogi do domu.