THUNDERBOLTS*. Marvel jest znowu wielki [RECENZJA]

Dość poetycko Thunderbolts* rymuje się z obecną sytuacją Marvel Studios. Oto świat powoli zapomina o Avengers, radzi sobie z ich brakiem, a grupa skreślonych przegrywów postanawia po raz ostatni pokazać, na co ich stać. Na szczęście skutecznie, bo film zamykający piątą fazę tego uniwersum to jedna z najlepszych, a na pewno najświeższych odsłon marki.
Film opowiada o grupie odrzuconych i drugoplanowych (anty)bohaterów z różnych zakątków uniwersum Marvela, którzy na skutek spisku tajnych służb rządowych stają się celem do likwidacji, więc postanawiają wspólnie wziąć odwet wobec tych, którzy chcieli ich śmierci.
Park rozrywki czy kino absolutne?
Z jednej strony wszystko wskazywało tu na porażkę. Od samego konceptu wyglądającego na tanią zrzynkę z konkurencyjnego Legionu samobójców, przez nagłą zmianę tytułu (dodanie * do pierwotnego Thunderbolts) i ewakuację z projektu dwóch jego pierwotnych gwiazd (Ayo Edebiri i Stevena Yeuna) po dziwne poczucie, że będziemy oglądać jednocześnie pokraczną kontynuację Czarnej Wdowy, serialowego Falcona i Zimowego Żołnierza oraz… drugiego Ant-Mana.
Z drugiej (jak podkreślał marketingowo sam Marvel w odważnym klipie ABSOLUTE CINEMA) film przygotowali twórcy rewelacyjnej Awantury, autor zdjęć do Zielonego Rycerza i kompozytorzy Wszystkiego wszędzie naraz, a przed kamerą pojawiły się jedne z największych obecnie gwiazd uniwersum, m.in. Florence Pugh, Sebastian Stan, David Harbour.
Gatunkowy miraż najwyższych lotów
Na szczęście obawy okazały się niepotrzebne, a doświadczeni i cenieni artyści przygotowali dla Marvela świetny – uwaga! – film. Nie park rozrywki, nie sequel, nie wstęp do wstępu do kosmicznego crossoveru (dla tego zostawiono drugą scenę po napisach!), nie festiwal cameosów. Film. W dużej mierze polityczno-szpiegowski thriller z superbohaterami, w trzecim akcie nieoczywiste kino psychologiczne korzystające z poetyki horroru.
Wszystko to oparte na prawdziwych plenerach, pomysłowych i znakomicie zrealizowanych sekwencjach akcji, praktycznych efektach i popisach kaskaderskich, ale też na postaciach z krwi i kości, zwrotach akcji, angażującej intrydze, trafionym humorze, ale i emocjonującym katharsis przychodzącym wraz z finałem filmu.
Bohaterowie, na których zasłużyliśmy
Prawdziwym sercem Thunderbolts* pozostaje Yelena grana przez zawsze perfekcyjną Florence Pugh i to ona bez wątpienia stanowi centrum historii, ale niejednokrotnie zaskakująco daje przestrzeń nowemu bohaterowi wprowadzonemu do Kinowego Uniwersum Marvela – Bobowi (świetny, naprawdę świetny tutaj Lewis Pullman, który ma okazję stworzyć najbardziej nieoczywistą kreację filmu). Dużo czasu ekranowego dostaje też Julia Louis-Dreyfus, której bohaterka w końcu dostaje ciekawą rolę w MCU i de facto stanowi głównego villaina najnowszej produkcji Kevina Feigego.
Nieco w tle znajdują się pozostali członkowie tytułowej grupy. Nie przeszkadza to Bucky’emu, Red Guardianowi czy US Agentowi błyszczeć i kraść dla siebie wielu scen, co szczególnie satysfakcjonujące wydaje się w przypadku tego ostatniego, dla którego Thunderbolts* jest wielkoekranowym debiutem, ale już Ghost (bohaterka znana z Ant-Mana i Osy) pozostała potraktowana raczej po macoszemu. Nie mówiąc już o zupełnie zbędnej Taskmaster. Na szczęście nie wpływa to na jakość opowiadanej historii.
A zatem jeśli stęskniliście się za Marvelem, który bawi, ale nie przytłacza humorem, intryguje opowiadaną historią, ale nie wymaga znajomości blisko 35. innych tytułów, daje pełną radość scenami akcji, a nie zmusza do oglądania CGI-owej papki, angażuje świetnie napisanymi bohaterami, a nie jest tylko przypadkowym festiwalem gościnnych występów, to właśnie dostaliście Thunderbolts*, które – poza wszystkim powyżej – mają też własny charakter, swój morał i jakość produkcji na poziomie rzadko obecnym w Marvel Studios.
Warto.