SUPER MARIO BROS. Obłędny trash punk science fiction niedoceniony przez widzów
Na początku lat 90. twórcy Super Mario Bros. mieli do dyspozycji jedynie zręcznościowe wersje gier o bohaterskim hydrauliku, który ma za zadanie uratować piękną królewnę z rąk złoczyńcy o imieniu Bowser Koopa. Złoczyńca ten był podobny do smoka, ale w istocie nie był smokiem, tylko zmutowanym żółwiem. Fabuła więc była w grach szczątkowa, bo chodziło o zręcznościową rozrywkę – przejście kolejny poziomów i pokonanie bossa. Dlatego stworzyć film na podstawie gry było w tym przypadku najłatwiej – tak przynajmniej sądzili kolejni reżyserzy, producenci i scenarzyści. Tak tylko może się wydawać, bo niestety swoje wizualizacje w głowach mieli już fani. A z nimi trudno wygrać, zwłaszcza gdy mają pokrycie wyłącznie w emocjach. Filmowi Super Mario Bros. nie pomogły również zawirowania produkcyjne – rzadko się słyszy, żeby aż 4 reżyserów próbowało ukończyć film. Roland Joffé, Dean Semler, Annabel Jankel, Rocky Morton. Dwa pierwsze z tych nazwisk są niezwykle znane w świecie kina, ale ostatecznie w napisach zachowano dwa kolejne. Czy te problemy z reżyserami naprawdę doprowadziły do spadku jakości filmu? A może o niepowodzeniu zadecydowała właśnie stylistyka oraz zderzenie się z irracjonalnymi oczekiwaniami… właśnie, czyimi – widzów czy krytyków?
Super Mario Bros. kosztowali 45 milionów dolarów, zarobili zaś niecałe 21. Można więc uznać ten film za klapę. Klapy jednak mają czasem to do siebie, że stają się po latach hitami. I to jednak się nie stało, co w sumie oczywiste. Problem polega na reinterpretacji gry w jeden określony stylistycznie sposób. Otóż film nie jest żadną odpowiedzią na w pewnym sensie bajkowe oczekiwania widzów, i to te sentymentalne również, wynikające z doświadczenia Nintendo, ale i te ówczesne, młodszych widzów, bo nie byli oni wtedy jeszcze w stanie zrozumieć estetyki adaptacji. Bo jak młodsi nastolatkowie mogli na początku lat 90. zorientować się, że Super Mario Bros. to trash punkowa komedia akcji z elementami fantastycznymi? I jak dorośli mogli to pojąć, skoro w Mario nigdy nie grali, bo byli za starzy na świat wirtualny. A dzisiaj? Fani Nintendo już nawykli do zupełnie innego kina science fiction, innych gier, nawet Mario jest inny, niewinny, niezbyt abstrakcyjny, dosłowny, czyli nie taki, jak w produkcji z 1993 roku.
Świat w tym filmie, właśnie ten drugi, w którym dzieje się główna fabuła, mający być paralelą rzeczywistości z gry, to brudne podziemie. Żyją w nim brudni ludzie, którzy wyewoluowali z gadów – dinozaurów, podczas gdy ci na górze mają wszystko, nawet wizualną czystość. To jednak złudzenie. Dwaj hydraulicy może i są ssakami, którzy funkcjonują w bogatym świecie, lecz jest w nim tyle biedy i przemocy, że z łatwością podziemny antagonista Koopa mógłby się tym wszystkim wykarmić. A łącznikiem między tymi światami jest księżniczka, oddana, idealistyczna dziewczyna, którą tajemnicza kobieta zostawiła 20 lat wcześniej na schodach klasztoru – uwaga, w postaci kapsuły z jajem, z którego wykluł się noworodek. W to wszystko została zręcznie wkomponowana koncepcja globalnego kataklizmu, który zabił większość dinozaurów, lecz sprawił również, że powstały dwie linie ewolucyjne ludzi, ta gadzia i ta ssacza. A teraz powiedzcie: czy spotkaliście się już z tak ciekawym pomysłem na adaptację gry albo w ogóle na film science fiction? Minęło tyle lat od czasu premiery, a takich trash punkowych filmów w mainstreamie nie ma. Naprawdę nikt tego nie zauważył?
Nikt nie zwrócił uwagi na świetny montaż, scenografię, grę aktorską Dennisa Hoppera, w ogóle jego postać, relację Boba Hoskinsa z Johnem Leguizamo, Gumbasy, jako idealnych bohaterów charakterystycznych, nawiązania metalowe i punkowe w kostiumach no i muzykę, nie tylko tę Roxette w postaci piosenki, ale i ścieżkę Alana Silvestriego. Zdjęcia Deana Semlera również potrafią zrobić wrażenie, chociażby ujęcie w tunelu, którym ucieka matka Daisy. Czego więc się czepiać? Treści? Ale na jakiej podstawie? Gry, która nie miała fabuły i była tylko zręcznościówką, która uzyskała status kultowy, bo w tych czasach nie miała technologicznej konkurencji? A może z powodu problemów w produkcji, które w jakiś podobno sposób wpłynęły na film, ale w jaki? Przecież chwalone były technikalia np. montaż, budżet, za to ganiona treść, bo podobno nie zachowano ducha pierwowzoru. Ale przecież to była prościutka, jednowymiarowa gra. Nie było w niej żadnego ducha, nie było czego wypaczać, bo nie da się przeinaczyć nicości. I tak masowo zostało to podchwycone na zasadzie miejskiej legendy, że coś wypaczono, że paskudne Hollywood znów coś zepsuło. To krytyka bazująca na plotkach, na wrażeniu. Mało kto za to docenił postpunkowy klimat tej opowieści, a to jej największa wartość, ten właśnie misternie skonstruowany świat podziemia oraz całkiem ciekawa koncepcja ewolucji alternatywnej linii gatunku ludzkiego. Gra pozostała daleko w tyle, ale powinna, bo nie da się jej zaadaptować do dojrzałego kina skierowanego do dorosłych odbiorców. A właśnie najmniej sensownie jest ten materiał na siłę tworzyć kolejną bajkę, wycelowaną w zarabianie setek milionów dolarów. To jest właśnie roztrwonienie idei, która przyświecała Shigeru Miyamoto i Takashiemu Tezuce.