STRACH MA KOLOR RÓŻOWY. Podsumowanie V edycji Splat!FilmFest
Piąta edycja Splat!FilmFest dobiegła końca. A przynajmniej jej warszawska odsłona; lubelska część potrwa jeszcze do końca tego tygodnia, zatem zainteresowanych solidną dawką grozy, fantastyki i dziwności zachęcam do przyjrzenia się programowi festiwalu. Splat w tym roku bardziej otworzył się na science fiction, czego dowodem jest powstanie nowej sekcji pod wymowną nazwą FANTASTYCZNIE. Został również członkiem The Méliès International Festivals Federation (dawniej European Fantastic Film Festivals Federation), inicjatywy zrzeszającej najlepsze festiwale kina gatunkowego na świecie, która ma w swym logo słynny Mélièsowski księżyc. A jakby tego było mało, kosmiczna perspektywa niejako zainaugurowała całą imprezę.
W pierwszej scenie Bacurau, filmu otwierającego festiwal, oglądamy Ziemię widzianą z przestrzeni kosmicznej. Jest to cokolwiek nietypowy wstęp dla obrazu, który w dalszej części skupi się na życiu małej brazylijskiej osady, biednej, cierpiącej na brak wody, leków i innych rzeczy, które nie powinny być problemem w naszych czasach (akcja filmu rozgrywa się „za kilka lat od teraz”). Ale dla Bacurau są. Wkrótce tytułowa mieścina staje przed groźbą całkowitej anihilacji. Najpierw znika z internetowych map, następnie pada sieć komórkowa, uniemożliwiając jakąkolwiek komunikację z kimś spoza miasteczka, a w końcu zaczynają ginąć mieszkańcy, mordowani przez tajemniczych napastników. W skali globalnej Bacurau jest nic nieznaczącym punktem w przestrzeni, ale dla jego mieszkańców jest ojczyzną, którą trzeba bronić przed atakiem Udo Kiera i jego ludzi.
Film w reżyserii Juliana Dornellesa i Klebera Mendonçy Filho jest realistycznym i jednocześnie lirycznym dramatem, portretem zamkniętej, niezwykle zżytej ze sobą społeczności doświadczonej pełną przemocy historią swego miasta, który w pewnym momencie zmienia się w thriller o napaści. Ale nawet wtedy Bacurau nie traci swej tożsamości, potrafiąc przeciwstawić schematyzm rozwiązań fabularnych wyjątkowością miejsca i ludzi. Z jednej strony jest to pochwała kultury oraz stylu życia kompletnie oderwanego od współczesności (co wynika zarówno z biedy miasteczka, jak i preferencji mieszkańców), z drugiej komentarz na temat brutalności Zachodu, chętnego zmieść z powierzchni ziemi obcą cywilizację. Całość ogląda się znakomicie, ale mnie osobiście zaskoczyła „obecność” Johna Carpentera w tym filmie, począwszy od szkoły mającej w nazwie „prof. João Carpinteiro”, wykorzystania elektronicznej muzyki autora Halloween, a nawet cytowania jego Ataku na posterunek 13. Co ciekawe, Bacurau otrzymało Nagrodę Jury festiwalu w Cannes podczas tej samej edycji, podczas której wręczono tam Carpenterowi Carrosse d’Or, laur za wybitne osiągnięcia w dziedzinie reżyserii.
Zdecydowanie inną kosmiczną perspektywę mieliśmy w Color Out of Space Richarda Stanleya, ekranizacji opowiadania H.P. Lovecrafta. Nieziemska siła zmienia na swoje szalone podobieństwo wszystko, co ma w zasięgu ręki, zaczynając od roślinności, na Nicolasie Cage’u kończąc. Ten horror science fiction okazał się być prawdziwym hitem festiwalowej publiczności, dwukrotnie zapełniając sale niemal do ostatniego widza. W recenzji nazwałem go „anatomicznie niepoprawną zabawą w stylu Re-Animatora”, a samego Cage’a „jednym z lepszych efektów specjalnych filmu”. Nawet będąc tym, czym jest, czyli B-klasowym, niemal kampowym dziwadłem, nie jest to kino bez wad, ale pewna ręka reżysera oraz szarżujący zdobywca Oscara sprawiają, że trudno oderwać wzrok od ekranu. Nawet gdy robi się coraz obrzydliwiej. Również o fantastycznym Synchronic, prawdopodobnie moim ulubionym filmie tej edycji Splat!FilmFest, pisałem w poświęconym mu tekście. Tu jedynie powtórzę, że czwarty film Justina Bensona i Aarona Moorheada, historia dwóch ratowników na tropie tajemniczego dopalacza, jest fascynującym dramatem science fiction, nie tak enigmatycznym jak ich poprzednie dzieła, ale umiejącym znaleźć ujście dla swoich egzystencjalnych pytań w narracji zachwycającej na poziomie czysto emocjonalnym.
Inną pozycją z motywem narkotyku o nieziemskich właściwościach jest Fala, w której Justin Long nierozważnie idzie do baru na dzień przed ważnym spotkaniem z szefostwem, od którego zależy jego dalsza prawnicza kariera. Po kilku piwach z kumplem i nowo poznanymi kobietami bohater ląduje na imprezie, gdzie częstuje się specyfikiem nieznanego pochodzenia. Nie dość, że następnego dnia budzi się bez portfela, to jeszcze okazuje się, że narkotyk działa zdecydowanie dłużej niż powinien, a Long przeżywa najgorszy trip w swoim życiu. Czas i przestrzeń przestają być dla niego tym, czym były dawniej.
Choć film w reżyserii Gille’a Klabina uderza czasem w moralizujące tony (główny bohater jest karierowiczem, który dostaje szansę nawrócenia się), rzadko kiedy traci swą energię i humor. Gorzej, że fantastyka w Fali jest często niezrozumiała – przez długi czas zastanawiałem się, czy w ogóle jest to film science fiction, później nie wiedziałem, na jakich zasadach działają „podróże” Longa, a w kluczowym momencie pojawiła się sugestia istnienia/nieistnienia pewnych osób. Te niejasności trochę przeszkadzały mi w seansie, który mimo to zaliczam do udanych, głównie dzięki dynamicznej narracji i dobrej obsadzie.
Jeszcze bardziej wciągnął mnie Niesamowicie krótki weekend, hiszpański dramat, w którym kilkoro trzydziestolatków przyjeżdża do domku w lesie, aby poświęcić się zabawie, piciu i pieszym wycieczkom. Nim minie koniec wypadu, główna bohaterka filmu, Alba, dowie się, że jej chłopak chce się z nią rozstać, a znajomi dojrzeli szybciej niż ona. Tyle że zamiast powrotu do domu kobieta… cofa się o dwa dni i rozpoczyna weekend od nowa. A potem znowu. I znowu.
Motyw pętli czasowej, najlepiej kojarzony z Dnia Świstaka, a nie tak dawno wykorzystany w obu częściach Śmierć nadejdzie jutro, służy tu oczywiście lekcji pokory i opamiętania się. Alba najchętniej przebalowałaby kolejne trzydzieści lat, ale pod wpływem niezwykłej sytuacji zaczyna przewartościowywać swoje życie. Nie jest to zbyt odkrywcze, ale reżyseria Jona Mikela Caballera oraz proces mentalnej i emocjonalnej zmiany bohaterki sprawiły, że uwierzyłem w tę opowieść bardziej, niż początkowo myślałem. Film ma zresztą ciekawą oprawę – im czas Alby się kurczy (szybko odkrywa ona, że ma ograniczoną liczbę pętli), tym również ekran powoli ulega zwężaniu. Sukces Niesamowicie krótkiego weekendu mierzę tym, że ów efekt zauważyłem dopiero… na kilka minut przed końcem seansu.