search
REKLAMA
Felietony

STAR WARS 2019. Gdzie FILM się KOMPROMITUJE, tam GRA DOMINUJE

Jakub Piwoński

25 stycznia 2020

REKLAMA

Gdy kilka lat temu grube ryby z Hollywood zapowiedziały, że mają pomysł na kontynuację jednej z moich ulubionych serii filmowych, wywołało to we mnie silną ekscytację. Owszem, ucieszyłem się jak dzieciak, gdy Lucas sprzedał prawa do Gwiezdnych wojen Disneyowi, bo widziałem w tym szansę na kolejne spotkanie ze starymi przyjaciółmi. Teraz po dawnej ekscytacji został już tylko kurz. Ale choć 2019 rok dał mi do zrozumienia, że mam już Sagi po dziurki w nosie, to jednocześnie zdałem sobie sprawę, że w Star Wars wciąż tkwi ogromny potencjał. Bo okazuje się, że lepiej się w nie gra, niż ją ogląda.

Jak wiemy, w ubiegłym roku światło dzienne ujrzały dwie, bardzo istotne produkcje ze świata Gwiezdnych wojen. Pierwsza to The Mandalorian, długo wyczekiwany aktorski serial, reklamujący nową platformę strumieniową – Disney+. Fabuła skupia się na losach samotnego łowcy nagród, a akcja lokuje się pomiędzy wydarzeniami z Powrotu Jedi i Przebudzenia Mocy. Jak poradził sobie Jon Favreau? I dobrze, i źle. Pomimo realizatorskiej jakości, efektów specjalnych (jak na produkcję serialową) stojących na bardzo wysokim poziomie, pomimo fajnego, westernowego klimatu, intrygującej głównej postaci, wpadającego w ucho motywu muzycznego i kilku innych plusów – nie potrafię spojrzeć na tę produkcję inaczej niż jak na rozczarowanie.

Dlaczego? Otóż da się w niej wyczuć, iż jest tworem perfekcyjnie wkalkulowanym w gusta fanów, a co za tym idzie, odstręczająco fałszywym. To, co wyczułem po pierwszym, drugim odcinku, zostało we mnie do końca. Powiem krótko – fabuła Mandalorianina jest miałka jak piaski Tatooine. Ani przez chwilę nie nabiera rozpędu, nie ma grama mięsa, funkcjonuje tylko po to, by dostarczać lekkich, niemal przezroczystych w odbiorze wycinków ulubionych krajobrazów. W niektórych momentach poziom zachowawczości, wyrażany brakiem odwagi, jest niemalże odrzucający. Oceniam jednak tylko to, co dostarczone zostało w pierwszym sezonie – niewykluczone, że serial jeszcze się rozkręci.

Nieco lepiej poszło, o dziwo, J.J. Abramsowi w jego wizji kończącej trzecią w kolejności gwiezdną trylogię. Być może narażę się wielu fanom Sagi, ale dla mnie dziewiątemu epizodowi daleko jest do sugerowanej w niemal wszystkich komentarzach i recenzjach poziomu żenady. To po prostu finał adekwatny do jakości tej trylogii, która już na wstępie nie obiecywała niczego odkrywczego. Osobiście nie kupiłem tych bohaterów, nie zdołałem się z nimi zbratać ani w Przebudzeniu Mocy, ani tym bardziej w Ostatnim Jedi, który dla odróżnienia uważam za najgorszy epizod tej serii. Nie mogę jednak powiedzieć, że nie ciekawiło mnie to, jak Abrams zakończy historię Rey i Kylo Rena.

Co otrzymałem? Fabułę pędzącą w kierunku jasno sprecyzowanego celu – i dobrze. Wiele świetnych, pięknie namalowanych scen akcji, jak walka w deszczu czy finalna konfrontacja z antagonistą, scen podkreślających raz jeszcze realizatorski kunszt ten serii – i jeszcze lepiej. Ale też przede wszystkim satysfakcjonujące mnie rozwiązanie kluczowych wątków tej historii, udowadniających raz jeszcze, że zadatki tak do zła, jak i do dobra są w każdym z nas, będąc przy tym niczym więcej jak kwestią wyboru. Nie spodziewałem się wyżyn i ich nie otrzymałem, stąd sporo we mnie dystansu w odbiorze tego finału.

Ale zarówno serial, jak i film łączy jedna cecha. Są produktami obliczonymi na zysk. Choć nie powinno to dziwić, bo twór Lucasa był od zawsze projektem w pełni komercyjnym, to jednak w ostatnich latach jest to nadzwyczaj dobitnie odczuwalne. Koniunkturalny charakter Sagi zraził w końcu fanów. Bo tak jak oczekiwałem na nowe otwarcie w postaci Przebudzenia Mocy, tak po seansie nie miałem już wątpliwości, że ktoś tu na moich emocjach, na moim przywiązaniu do marki, na mojej niezbywalnej nostalgii chce zbić niemały kapitał. Poczułem się niejako oszukany. Poczułem się zmęczony tym nieustannym epatowaniem przesadną, zahaczającą o arogancję pewnością siebie Kathleen Kennedy, rozplanowującą z rozmachem rok po roku kolejne filmy, kolejne spin-offy i kolejne trylogie, dając żywo do zrozumienia, że tak jak jeszcze niedawno czuliśmy do Gwiezdnych wojen tęsknotę, tak teraz będziemy nimi rzygać.

W 2019 roku na rynku pojawia się jednak jeszcze jeden twór – gra wideo. W listopadzie premierę ma Star Wars Jedi: Upadły zakon. I co tu dużo mówić – produkcja zwaliła mnie z nóg. Z tego, co czytam w internecie, gra podoba się tak miłośnikom uniwersum, jak i niedzielnych graczom. Miażdży, wgniata i poniewiera. Robi dokładnie to, co robić powinny dwie pozostałe produkcje świata sygnowanego nazwiskiem George’a Lucasa. Jak to się stało?

O dziwo, nie o oryginalność w tym wypadku chodzi, a o rzetelną rzemieślniczą robotę przyprawioną nutą poezji. Grę zbudowano bowiem na mechanice dobrze sprawdzonych tytułów, jak Tomb Raider, Uncharted czy Batman: Arkham Asylum. Konstrukcja fabuły z kolei nawiązuje do serii Jedi Knight, tym razem lokując akcję pomiędzy Zemstą Sithów a Łotrem Jeden. Znowu poznajemy młodego, niepokornego padawana, który zostaje postawiony przed wielką próbą – odbudowania zakonu Jedi. Sam przeciwko depczącym mu po piętach inkwizytorom Imperium. Jak na grę akcji przystało, wiele zależy tu od zręczności palców gracza. Gra jest niezwykle dynamiczna, obfituje w walki mieczem świetlnym, zagadki, przygody, eksploracje. Dobrze wygląda, dobrze komunikuje się z graczem, przy czym wciąga bez reszty. Daje możliwość do wejścia w taki świat Gwiezdnych wojen, w którym zamiast przygniatającego ciężaru patosu otrzymujemy tylko lub aż pozytywną energię. Da się? Da się.

Gwiezdne wojny nie muszą być inne, nietuzinkowe, co próbowano zaszczepić w Ostatnim Jedi. Nie muszą obierać nowej tożsamości, zgodnej z poprawnością polityczną. Gwiezdne wojny przede wszystkim powinny być Gwiezdnymi wojnami. A co to dokładnie znaczy? Jeszcze pamiętam. Za dzieciaka miałem okazję uczestniczyć w kinowych seansach odrestaurowanej oryginalnej Sagi, podczas których po raz pierwszy w kinie poczułem, że się zakochałem. W tym świecie, w tej różnorodności, w tej nasączonej dualizmem historii dobrej i złej strony człowieczeństwa oraz przede wszystkim w niespotykanym dotychczas klimacie fantastycznej przygody. Choć dziś stoję obok tego uczucia, działalność Disneya niejako wyprała mnie z tej miłości, to jednak doskonale pamiętam, czym była. Paradoksalnie nie film, nie aktorski serial, a właśnie gra mi to uświadomiła.

Powiem wprost. Po zakończeniu trzeciej trylogii, po kontrowersjach Ostatniego Jedi i przede wszystkim Skywalker. Odrodzenia, po szeregu problemów produkcyjnych, w wyniku których reżyserzy tracili możliwość kontynuowania swojej wizji, po tworzonych nieco na siłę (acz udanych) spin-offach oraz pierwszym serialu aktorskim osadzonym w świecie Gwiezdnych wojen cieszę się, że w końcu zdecydowano się na chwilę oddechu. Że 2020 rok będzie pierwszym od kilku dobrych lat, w którym nie będziemy wyczekiwać na kolejną ważną premierę uniwersum. Tęsknota dobrze nam zrobi.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA