Recenzje filmów z programu SPLAT!FILMFEST 2020. Część 2
W sekcji „Strasznie śmiesznie” znalazł się INFLUENCER Eugene’a Kotlyarenki, brutalna satyra na pogoń za lajkami. A może nie satyra, tylko coś zdecydowanie bardziej realistycznego? Oto Kurt, pragnący internetowej sławy chłopak, który w celu osiągnięcia swojego celu zabiera nas na całodniową krwawą eskapadę jako kierowca Spree. Jego #lekcja, jak sam ją nazywa, ma polegać na streamowaniu swoich zbrodni przez zainstalowane w aucie kamery. Aby zdobyć jak największą liczbę followersów, Kurt posuwa się do coraz bardziej potwornych czynów.
Jest w Influencerze chęć spojrzenia na społeczeństwo streamerów, youtuberów i innych dążących do internetowej sławy ludzi nie przez pryzmat wpływu, jaki wywierają na innych, lecz odwrotnie – wpływu, jaki ich followersi wywierają na nich. Przyznam, że oglądając kolejne dokonywane przez głównego bohatera morderstwa, częściej śledziłem opinie na jego streamie (taką formę przyjmuje sam film) niż Kurta. Liczy się nie content – gdyż ten poddawany jest w wątpliwość, uważany za fake newsa lub dowcip – tylko próba zmiany narracji przez tych, którzy mają dostęp do klawiatury. Tytułowa postać czasem im ulega, czasem nie, ale dobrze zagrany przez Joe Keery’ego (Stranger Things) Kurt jest raczej żałosnym człowiekiem, psychopatą działającym dla lajków, dlatego też niespecjalnie jestem nim zainteresowany. Bardziej ciekawi mnie to, co się dzieje wokół niego, środowisko, które go stworzyło i właściwie tworzy z każdym wpisem. Film Kotlyarenki ani przez moment nie zdejmuje nogi z gazu, zapewniając mroczną i frustrującą rozrywkę, niestety w finale zbyt moralizatorską.
Mam równie mieszane uczucia w przypadku innej czarnej komedii tegorocznego Splat!FilmFest. SZCZĘŚLIWE CHWILE Michaela Mayera zaczynają się jak izraelska wariacja Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie (w polskiej wersji byli to (Nie)znajomi), gdzie bogata rodzina mieszkająca w Los Angeles zaprasza do siebie na kolację przyjaciół i znajomych, ale z minuty na minutę sytuacja zaczyna przypominać bombę zegarową. A to komuś nie podoba się modlitwa przy stole, a to ktoś inny próbuje uwieść panią domu, jej mąż każe naprawić spłuczkę zaproszonemu na kolację pracownikowi, a inny z gości wyrabia sobie zdanie o właścicielach na podstawie braku książek na półkach. Nagromadzenie różnic między bohaterami, skrywanych problemów i stresujących sytuacji musi prowadzić do eksplozji, a gdy ta w końcu nadchodzi, nikt nie może czuć się bezpiecznie.
Film Mayera dobrze się zaczyna, wprowadzając nas w kulturowo świeży ekoklimat izraelskich dorobkiewiczów mieszkających w Stanach Zjednoczonych oraz tych, którzy wciąż czekają na swoją szansę. Jest tu dużo pierwszorzędnie napisanych dialogów i ciekawych obserwacji („Jesteśmy Izraelczykami. Kłamstwo mamy we krwi”), a każda kolejna, często rzucona bezmyślnie uwaga lub myśl zasilają typową dla czarnej komedii konstrukcję, która w pewnym momencie runie na wszystkich bohaterów. Niestety to, co następuje później, niespecjalnie dziwi ani nie szokuje, choć przecież powinno. Wina niekoniecznie leży w scenariuszu, ale raczej w realizacji – żarty oraz przemoc pozbawione są wyrazistości i odwagi, co wyraźnie łagodzi absurd tekstu. Nie chodzi tylko o konsekwentną bezwzględność, lecz również o lepsze zrozumienie zasad gatunku. Tego typu kino potrzebuje dociśnięcia gazu do dechy; bez tego każdy moment, w którym reżyser wykazuje się pewną wstrzemięźliwością, razi fałszem.
Tajemnicą snów zajmuje się reżyser Anthony Scott Burns w NIECH SIĘ STANIE, filmie, który wyświetlany na dużym ekranie miałby sporą szansę być niezwykłym, niesamowicie atmosferycznym, choć frustrującym doświadczeniem. Licealistka Sarah ma problemy w domu, skutkujące tym, że pojawia się tam tylko pod nieobecność matki, a sypia głównie na placu zabaw lub u koleżanki, jeśli akurat ta na to pozwoli. Jej sny to najczęściej koszmary o ciemnej przestrzeni, przez którą płynie, mijając różne ciemne figury, aż dochodzi do widmowej postaci ze świecącymi się oczami. Wkrótce Sarah zapisuje się na płatne badania snu, ale szybko okazuje się, że lekarze mają ukryte cele swoich eksperymentów.
Poprzedni film Burnsa, Nasz dom, był dla mnie sporym rozczarowaniem, choć już tam widać było zainteresowanie reżysera kinem grozy flirtującym z science fiction. Nie inaczej jest i tym razem – od momentu, kiedy odkrywamy, jaką technologią dysponują badacze, Niech się stanie bardzo odważnie korzysta z fantastycznego konceptu, który w mniej zręcznych rękach raziłby śmiesznością. Burns znajduje na to ratunek w nie tyle onirycznej, ile marzycielskiej atmosferze całości, mając duże wsparcie w piosenkach zespołu Electric Youth (manipulują naszymi odczuciami, że aż miło), ale również bardziej interesując się podróżą głównej bohaterki niż klasyczną konfrontacją z potworem ze snów. To nie znaczy, że film nie trzyma w napięciu ani że nie straszy – w dużej mierze jednak wynika to z niespodziewanych zwrotów akcji, odnajdujących grozę nie w obrazach, lecz w samej narracji, pełnej elips, braku wyjaśnień, pewnej nieuchwytności tego, co oglądamy. Finał będzie dla wielu widzów pstryczkiem w nos, dla mnie jednak nieźle tłumaczy wszelkie nieścisłości i problemy, jakie miałem z tą historią (zwłaszcza dziwny, niepokojący wątek romansowy). Warto również wiedzieć, że jednym z producentów tego kanadyjskiego horroru jest Vincenzo Natali (Cube).