search
REKLAMA
Felietony

QUO VADIS WESTEROS? Jak George R.R. Martin i Warner Bros. ZABIJAJĄ kultową markę

Gdzie zmierza uniwersum, które wykreował George R.R. Martin?

Tomasz Raczkowski

13 sierpnia 2024

REKLAMA

Wykreowane przez George’a R.R. Martina uniwersum fantasy to obecnie jeden z najbardziej rozpoznawalnych i najbardziej dochodowych towarów popkultury. Zainicjowana w latach 90. saga Pieśni lodu i ognia zyskała globalną popularność wraz z serialową ekranizacją w postaci Gry o tron, o której sukcesie i roli – jaką odegrała w trajektorii kina, telewizji i branży rozrywkowej – napisano już wiele i pewnie wiele się jeszcze napisze. Nie dziwi, że po rozbiciu komercyjnego i prestiżowego banku Martin oraz Warner Bros. (HBO) nie zamierzają zasypiać gruszek w popiele i eksploatują uniwersum, serwując odbiorcom kolejne produkcje. Nie jest jednak tak słodko, jak chcieliby wyżej wymienieni – nad marką wisi od lat widmo nieukończenia, finał Gry o tron to legendarna już porażka jakościowa, a w kontekście mieszanego odbioru i wyraźnej zniżki formy w 2. sezonie Rodu smoka można zadać tytułowe pytanie – gdzie zmierza uniwersum Martina?

Czym jest uniwersum „Pieśni lodu i ognia”

Zacznijmy od nakreślenia podstaw – na rzeczone uniwersum składa się przede wszystkim oryginalna saga, aktualnie stanowiona przez pięć powieści (z zapowiadanych siedmiu), zbiór opowiadań Rycerz Siedmiu Królestw o przygodach Dunka i Jajka, skompilowana częściowo z nowel książka Ogień i krew (która ma doczekać się kontynuacji w postaci Krwi i ognia), a także cztery książki rozbudowujące świat przedstawiony (przede wszystkim Świat lodu i ognia) plus rozrzucone publikacyjnie nowele/warianty publikowanych w zwartych pozycjach historie. Filmowo mamy osiem sezonów Gry o tron adaptujących główną sagę – przy czym wyprzedzającą książki fabularnie aż do zakończenia całości – oraz Ród smoka stanowiący ekranizację Ognia i krwi. Niebawem, bo już za rok – na zakładkę z kręconym w cyklu dwuletnim Rodem smoka – otrzymamy aktorską adaptację Rycerza Siedmiu Królestw, w przygotowaniu znajdują się serie animowane o „Wężu Morskim” Corlysie Valeryonie oraz królowej Nymerii, trwają też przymiarki do serii opowiadającej o Podboju Westeros, a także kilku niesprecyzowanych projektów. Niektóre już zdążyły doczekać się skasowania, jak chociażby Bloodmoon z Naomi Watts, który miał już nawet pilota, czy sequel śledzący losy Jona Snowa. Niezależnie od tego, które serie otrzymają ostatecznie zielone światło od wybrednych ostatnimi czasy włodarzy Warnera, możemy być spokojni, że raczej w najbliższym czasie nie zabraknie nam ekranowych wycieczek do Westeros.

Niedokończone opowieści

Inaczej rzecz się ma z książkami. Od ładnych paru lat Martin zachowuje się, jakby robił dosłownie wszystko, byle nie skończyć swojej koronnej sagi. Termin premiery Wichrów zimy, szóstego tomu Pieśni, był już przesuwany tyle razy, że chyba nawet najwierniejsi fani nie wierzą w jego publikację, nie mówiąc już o tomie siódmym. Równocześnie Martin publikuje nieustannie wymieniane wyżej książki poboczne, pracuje jako konsultant przy adaptacjach, udziela dziesiątek wywiadów i zapewnia, że już niebawem saga zostanie domknięta. Trzeba przyznać, że pisarz postawił się sam w osobliwej sytuacji – sprzedając HBO prawa do ekranizacji swojej sagi miał w perspektywie rychłe wydanie piątego tomu i całkiem prawdopodobne rokowania na wydanie ostatnich dwóch tomów przed finałem serialu, nawet przy zachowaniu 4-, 5-letniego cyklu publikacji. Tak się jednak nie stało, w 2015 roku (na sezonie 5.) Gra o tron „złapała” fabularnie książki i Martin – czy to z własnej inicjatywy, czy pod naciskiem producentów – zgodził się na kontynuowanie serialu z oryginalną fabułą, podążającą jednak za jego wytycznymi co do kluczowych zdarzeń. Efekt, jaki jest, każdy widzi – od tego momentu do końca Gra o tron to coraz większy bałagan scenariuszowy, aż do pokracznego, pisanego (chyba zresztą dosłownie) na kolanie sezonu 8. Martin znalazł się w pacie. Z jednej strony serial mocno odbiegł od powieści, ucinając czy przepisując niektóre wątki, co pozostawia pole dla książek. Z drugiej strony, pisarz, chcąc nie chcąc, zdradził wytycznymi dla serialu fundamentalne kierunki, w jakich zamierzał sam podążać, dając też solidne podstawy do sądu, że to, co nie znalazło się w ogóle w serialu – a mówimy o co najmniej trzech potężnych, kluczowych wątkach – nie będzie miało w ostatecznym rozrachunku większego znaczenia. Ponadto można domniemywać, że Martin zapędził się w kozi róg w swojej metodzie pisarskiej i sam nie wie, jak rozwiązać poplątane dotychczas wątki.

Ta paradoksalna sytuacja powoduje, że trudno określić, co jest kanonem, a co nie. Brak domknięcia literackiej podstawy jest wbrew pozorom większym problemem dla twórców kolejnych adaptacji, niż mogłoby się wydawać po wesołej realizacji kolejnych sezonów Gry  tron i Rodu smoka. Jak widać w ostatnich seriach tej pierwszej, fundament w postaci książek był gwarantem narracyjnej jakości, a bez niego serial zaczął osuwać się w zgoła telewizyjne głupotki, w pewnym momencie nadając się bardziej do porównań z Merlinem czy Mrocznym rycerzem niż kinowym Władcą Pierścieni. Niepewność co do tego, jak rozwija się żyjący świat Martina, pozbawia scenarzystów gruntu pod nogami i skłania do coraz dalej idącej implementacji własnych pomysłów i korekt, czego efekty widzieliśmy w absolutnie przestrzelonym psychologicznie, narracyjnie i antropologicznie drugim sezonie Rodu smoka. Nie twierdzę, że scenarzyści zawsze mają słabe pomysły, tylko że bez solidnego oparcia w materiale źródłowym brakuje im markerów pozwalających weryfikować sensowność poszczególnych pomysłów.

Cynizm i chciwość

Nie wątpię, że całe uniwersum Lodu i ognia, przede wszystkim jego audiowizualna odnoga, cierpi przez aktualny klimat w branży filmowo-rozrywkowej. Produkcja drugiego sezonu Rodu smoka była zakłócona przez strajk scenarzystów, co samo w sobie na pewno wpłynęło na proces tworzenia serii, ale przede wszystkim sygnalizuje głębsze problemy stojące za jakościowym niedomaganiem. Ostra polityka finansowa Warnera (i nie tylko), skąpienie budżetu na podstawowe kwestie – m.in. na wynagrodzenia we writers roomach, odpowiedzialnych za pisanie przekonujących skryptów i ich dopracowywanie – stanowi tu kontekst, o którym warto pamiętać. Nie znaczy to, że głupie sceny czy dialogi – jak choćby inspirowana bardziej Zwariowanymi Melodiami niż prozą George’a Martina wyprawa Rhaenyry do Królewskiej Przystani w przebraniu – należy usprawiedliwiać presją studia, jednak generuje ona warunki pracy, w których część profesjonalistów nie chce pracować, a część pracuje w takim stresie i tempie, że przepuszczane przez kolejne etapy produkcji są coraz większe babole. Jeśli dorzucimy do tego cyniczne strategie marketingowe, na skutek których chociażby praktycznie cały sezon serialu może być rozciągniętym poza granice przyzwoitości zwiastunem kolejnego sezonu (znów czepiam się nieszczęsnego Rodu smoka) otrzymamy równanie, z którego coraz trudniej oczekiwać jakościowej rozrywki.

Kolos na glinianych nogach

Splot samozapętlenia autora oraz aktualny stan branży rozrywkowej, coraz brutalniejszej i bardziej wyrachowanej, doprowadził całe uniwersum do węzła gordyjskiego, który wydaje się niemożliwy do rozwiązania. George’owi Martinowi może się wydawać, że zbudował imperium – jest i na jakiś czas zostanie najbardziej dochodowym pisarzem fantasy, a jego dzieła, tak czy inaczej, zapiszą się w historii nie tylko gatunku, ale całej kultury Zachodu. Jednak to kolos na glinianych nogach, bo jeśli kiedyś zakończy sagę, kanon będzie rozjechany między wersją książkową (teoretycznie prymarną jako autorska wizja) a serialową (chronologicznie pierwotną), a odnogi głównej sagi skażone będą wynikającą ze zbytniego rozproszenia uwagi bylejakością. Poszczególne elementy nie będą się też przez brak całościowej wizji i kurateli spinać w jedność uniwersum, a co najwyżej nieporadnie próbować markować większe całości tak jak wprowadzony topornie w Rodzie smoka wątek proroctwa Targaryenów.

 

Warner/HBO z kolei, podobnie zresztą jak sam Martin, będzie z pewnością zarabiać na Westeros pieniądze. Nawet pomimo wyżej wymienianych problemów jakościowych, zarówno Gra o tron, jak i Ród smoka zarobiły swoje, a zapewne kolejne serie będą się finansowo spinać na tyle, żeby zapewnić komfort dochodowy wszystkim głównym zainteresowanym. Pytanie jednak, czy nie dojdzie do momentu tak mocnego wyciśnięcia znoszącej złote jaja kury, że widzowie nie zdzierżą już kolejnego ostentacyjnego skoku na kasę i bylejakości, odwracając się od marki na dobre. Ze współczesną dynamiką rynku i socjotechnikami używanymi do marketingu jest to mało prawdopodobne, ale – jak pokazały ostatnie lata – rzeczywistość potrafi zaskoczyć najlepszych speców od rozwoju. Niemniej jednak główne obawy dotyczą na ten moment jakości uniwersum, a nie jego przychodów. Sam Martin zdaje się mieć wątpliwości, czy jest w stanie zakończyć sagę z sukcesem artystycznym, co może być jedną z przyczyn stojących za jego monstrualną prokrastynacją. Ile masakr dokonanych z błogosławieństwem autora sagi przez leniwych, aroganckich czy po prostu nieumiejętnych scenarzystów na ulubionych postaciach mogą znieść fani? Czy gdy minie wrzawa bieżącej promocji, uniwersum Lodu i ognia będzie w stanie utrzymać swój status jako kultowa marka z porozjeżdżanym kanonem i w znacznej mierze rozczarowującymi zakończeniami porywających fabuł? Przekonamy się za parę lat, czy raczej – dekad.

Trochę to ironiczne, że uniwersum stworzone przez Martina cierpi z powodu ludzkich słabości, które w prozie Amerykanina były wielokrotnie piętnowane jako źródło nieszczęść. Westeros jako globalna marka wydaje się teraz w fazie pełnego przepychu wczesnego przekwitania, gdy blask niegdysiejszej chwały jest jeszcze na tyle silny, by się w nim grzać, skarbce są wciąż pełne, a rozmiary wielkie jak nigdy. Trudno jednak przeoczyć procesy rozkładu, które w pewnej perspektywie doprowadzą pewnie do upadku rozrywkowego imperium. Powody? Jak zwykle: przerost apetytu, zostawiającego w tyle organiczne fundamenty oraz rzetelność, na których postawiono je w pierwszej kolejności.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów. W wolnych chwilach namawia znajomych do oglądania siedmiogodzinnych filmów o węgierskiej wsi.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA