RÓD SMOKA. Nienasycenie [RECENZJA sezonu 2]
Znacie to uczucie, gdy jesteście głodni, a tu zamiast głównego dania otrzymujecie przystawkę za przystawką, w żaden sposób nie mogąc się tymi pojedynczymi kęsami nasycić? Taki jest właśnie Ród smoka. Jest apetyczny, obiecuje ucztę, a zostawia konsumenta z kwitkiem.
Powinniśmy być zadowoleni, bo jak by nie patrzeć, twórcy Rodu smoka odrobili pracę domową. Po całym tym morzu hejtu, jakie wylało się po ósmym sezonie Gry o tron, po tym, jak jednym ze wskazywanych problemów było zdecydowanie za szybkie tempo akcji i zbyt niedbałe prowadzenie kluczowych wątków, w spin-offie doświadczamy diametralnie innej polityki prowadzenia historii. Zamiast szybko i po łebkach twórcy, a wśród nich m.in. Ryan Condal, tym razem serwują nam nieśpieszne podążanie za raptem kilkoma wątkami, skupionymi w sumie wokół jednego, kluczowego problemu – gra o tron trwa, strony są dwie, ale obie mają tak samo silne przekonanie o swojej sukcesji.
Jeśli więc Gra o tron robiła uczynek ze słowa „więcej”, tak Ród smoka w sposób zdecydowany stawia na „mniej”. I to często się sprawdza. W Westeros, w obecnym kształcie, zaskakująco łatwo jest się odnaleźć. Bohaterów jest mniej, historia jest mniej złożona, odcinki serialu służą temu, by na zmianę zaglądać to do jednej, to do drugiej strony konfliktu, wsłuchując się w ich argumenty, poznając towarzyszące postaciom emocje. Czasu jest dużo, więc można pozwolić sobie nawet na leniwe spacerowanie po zamku, nierzadko w celach autoterapeutycznych, przyglądając się swoim snom. W tych dialogach i scenach, które pozornie niewiele znaczą, a które nieustannie wciskają pedał hamulca, jest wystarczająco dużo napięcia, by tuż po seansie kolejnego epizodu uznać, że jednak coś się na ekranie działo, acz w niuansach.
Twórcy dość nieumiejętnie, jednak starają się w jakiś sposób zrekompensować tę wiejącą od produkcji, chłodną nudę. Co jakiś czas, zwykle na ostatnie kilkanaście minut odcinka, dochodzi do momentów kulminacyjnych, najczęściej z udziałem najsilniejszej broni tego serialu – smoków. Sceny z ich udziałem są, co tu dużo mówić, bardzo dobrze poprowadzone także z punktu widzenia inscenizacyjnego, dzięki czemu dają uczucie długo wyczekiwanej satysfakcji. To smoki i ich taniec, którego tak bardzo łakniemy, są także zwiastunem wszelkich tragedii, które przeżywają bohaterowie, co także wzmacnia naszą uwagę w tych konkretnych fragmentach.
Aczkolwiek, jak już wspomniałem, Ród smoka wykorzystuje ten potencjał zdecydowanie za rzadko. Nie ma żadnych innych alternatywnych ognisk, które mogłyby dawać ciepło i koncentrować naszą ciekawość. Usilne trzymanie się rozmów o jednym i tym samym, z udziałem tych samych twarzy, nie jest w stanie tak długo – bo przez osiem odcinków – być gwarantem jakości. To trochę tak, że mamy do czynienia ze zdecydowanie lepiej zainscenizowanym, wspartym wielkim budżetem, jednak jednowymiarowym teatrem. Stateczność tego widowiska jest momentami wręcz porażająca.
Ród smoka wygląda apetycznie, ale jest zaskakująco zachowawczy i powściągliwy. Jeśli Gra o tron była jak ekskluzywna, doświadczona prostytutka, Ród smoka jest wciąż dziewicą, która niespecjalnie chce do siebie dopuszczać swego partnera z racji wyczekiwania tego jednego, wymarzonego momentu, dogodnego do zbliżenia. My jesteśmy tym partnerem, który powoli usycha z miłości, tracąc nadzieję na to, że ta znajdzie w końcu jakieś ujście. Wracając do porównania kulinarnego, ale pozostając w temacie pokus, Ród smoka nie zaspokaja apetytu. Cały czas buduje napięcie tylko po to, by w ostatnim odcinku rzucić nam w twarz cliffhangerem. Łatwo poczuć się oszukanym, choć… obietnica przyszłej uczty jest wciąż tak bardzo atrakcyjna, że pewnie znowu przeczekamy tę zimę.