OSZUKUJO! Dlaczego wzrost cen za subskrypcje platform streamingowych to NABIJANIE W BUTELKĘ
Wieści zza oceanu sugerują, że technologiczny gigant o znaku jabłka postanowił podnieść ceny swej usługi strumieniowej. Myszka Miki wprowadziła to już jakiś czas temu. Wcześniej dochodziły też słuchy, jakoby Netflix miał wszcząć politykę rozprawiania się z dzieleniem kont. W jego ślady najpewniej pójdą też inni. Chyba trzeba sobie powiedzieć to wprost, bo to odpowiedni moment – dobre i tanie czasy mediów strumieniowych odchodzą w zapomnienie. Co dalej?
Platformy strumieniowe jako ostatnie ogniowo łańcucha pokarmowego
Wydawało się, że doświadczenie pandemii zespoli nas z mediami strumieniowymi na tyle trwale, że posiadanie kilku kont zapewniających dostęp do zróżnicowanego kontentu stanie się czymś, co dla współczesnego kinomana będzie rzeczą oczywistą. Być może status tych platform jest wciąż silny, ale jestem pewien, że posiadanie przez szarego zjadacza filmu kilku dostępów nie jest już czymś oczywistym. Po wzrostach cen tych usług naturalnym odruchem – przynajmniej w moim przypadku – jest chwycenie się za portfel i przekalkulowanie, czy coś tu nie jest przypadkiem szyte grubą nicą.
Z szumnych haseł mówiących o tym, że kina stają się przeżytkiem, nic specjalnego nie wynikło, ku zadowoleniu zwolenników tego rodzaju doświadczenia filmowego. Po kilku latach przestoju w branży, który wzmocnił status platform strumieniowych, a osłabił kina, doszliśmy do momentu przechylenia się szali z powrotem na korzyść kin. Zmianę (lub powrót do poprzedniego status quo) zapewnił niewątpliwie sequel Top Gun. Nie da się ukryć, że siła oddziaływania tego skądinąd banalnego widowiska polegała na rozbudzeniu nostalgii za czasami minionymi, a co za tym idzie, przywołanie emocji wielkich spektakli kinowych. Później przyszedł kolejny wielki sequel – długo wyczekiwany drugi Avatar – i sytuacja stała się jasna. Producenci znowu zaczęli widzieć w kinowej dystrybucji główne źródło zysków.
Historia, której byliśmy świadkami tego lata, jest już przypieczętowaniem tego statusu. Ogromny sukces marketingowy dualnego tworu o nazwie Barbenheimer czyli Oppenheimera i Barbie mających premierę w tym samym dniu, to także głos tęsknoty publiczności za ciekawymi, odkrywczymi, nietuzinkowymi spektaklami, które – choć działają w ramach kultury popularnej – wsparte są autorskim sznytem. Z chwilą gdy piszę te słowa, obydwa filmy nie zostały jeszcze przekierowane do platform strumieniowych (choć akurat Barbie można od jakiegoś czasu wypożyczyć na VOD). Mający wcześniej premierę czwarty Indiana Jones wejdzie na Disney+ dopiero w grudniu. A przecież pamiętamy, w jakich okolicznościach premierę miał czwarty Matrx, i wielu z nas myślało, że właśnie taka praktyka, dostarczania widowni kinowej i domowej produktu w tym samym dniu lub w nieznacznym odstępstwie czasowym, stanie się standardem. Wiemy już, że jest to mrzonka.
W obecnej chwili platformy strumieniowe stały się dla wytwórni czymś w rodzaju dodatkowej przestrzeni, swoistego worka, do którego wielkie studia wrzucają swoje filmy, ale dopiero wówczas, gdy cytryna zostanie wyciśnięta do końca, a film zarobi wszędzie tam, gdzie zarobić mógł. Oczywiście, inaczej działa Netflix, dla którego strumień i liczba użytkowników to głównie źródło dochodów. Jego polityka stoi jednak w wyraźnej opozycji do reszty, która dostrzega, że tradycyjny model dystrybucji znowu się sprawdza – najpierw kino, potem wypożyczenie, może już nie w formie nośnika DVD, ale można to zrobić na VOD, a dopiero na samym końcu premiera na platformie strumieniowej. Ten model wciąż pozwala wyciągnąć z filmu najwięcej pieniędzy – ku niezadowoleniu tych, którzy zachłysnęli się szybkimi premierami hitów w strumieniu.
Wzrost cen usług mediów strumieniowych może i jest w zgodzie z aktorami i scenarzystami, ale na pewno nie jest w zgodzie z widzami
Zwolennicy domowych seansów będą musieli uzbroić się w cierpliwość, jeśli chcą, by pieniądze, jakie płacą za dostęp do zawartości Disney+ czy AppleTV zamieniły się w gorącą filmową premierę. Mało tego, będą musieli płacić jeszcze więcej za to, że dostaną te filmy z wyraźnym opóźnieniem. Oczywiście inaczej ma się sprawa seriali, ale to twór dedykowany telewizji od początku, który w obecnej chwili stanowi motor napędowy platform strumieniowych. Co jest przyczynkiem do mówienia o wielkim renesansie tej formuły, trwającym od dobrych kilku lat. Ten felieton, jak się domyślacie, nie jest jednak im stricte poświęcony. Ale jest poświęcony czemuś, co nazwałbym grubą niesprawiedliwością układu, w którym jako konsumenci tkwimy.
Bo z mojej perspektywy wygląda to w tak, że fani kina są obecnie nabijani w butelkę. Bilety do kin – drożyzna. Wielkie widowiska, nawet produkowane przez takiego giganta jak Apple, także do tego kina trafiają (o czym świadczy przykład Czasu krwawego księżyca). Niezależnie od tego płacimy za dostęp do kontentu tej platformy, która dostarcza też inne, oryginalne tytuły. Dostarcza, za co rusz wyższą cenę. Ale płacimy też za dostęp do innych platform, które także uwodzą nowymi premierami serialowymi, jednocześnie zapewniając, że wkrótce trafią do nich filmy, które skończyły swoją przygodę z kinami. Każda z tych platform gromadzi setki tytułów, których przerobić, obejrzeć NIE JESTEŚ W STANIE. Dlaczego? Bo chcemy też żyć. Poza tym nasz wolny czas to nie tylko oglądanie filmów, ale także granie w gry komputerowe, czytanie książek i słuchanie muzyki. A teraz najlepsze – każda z tych czynności także ma już usługę abonamentową, którą ja płacę, ty płacisz, my płacimy.
Dlatego też powrót tradycyjnego modelu, w którym na horyzoncie ani widu, ani słuchu o Oppenheimerze, który powinien lub nie pojawić się najprędzej na SkyShowtime (patrząc po linii wytwórni Universal), jest dla mnie frustrujący. Przecież jeśli pieniądze, które spływają do korporacji medialnych, są przez nas systematycznie płacone, to powinniśmy mieć możliwość oglądania filmów, które produkują na stworzonych przez siebie platformach. Jeśli chcą, by film wszedł do kin i swoje zarobił z biletów, co mimo wszystko może wydawać się zrozumiałe, to wówczas nie widzę najmniejszych podstaw do tego, by podnosić ceny abonamentów za miesięczną subskrypcję tych platform, które dla wielkich premier filmowych stają się przestrzenią wtórną, ostatnim punktem łańcucha pokarmowego. Argument, że niezależnie od filmów dostarczanych jest przecież mnóstwo filmów telewizyjnych, seriali, dokumentów i animacji, co siłą rzeczy podnosi cenę, na mnie nie działa. Nikt z nas nie jest w stanie i tak przerobić tak wielkich zasobów, gdy są uzupełniane jeszcze seansami kinowymi.
Powiecie – przecież nie musisz mieć tyle subskrypcji aktywnych. Wystarczy wyłączyć w miesiącu, w którym wiesz, że pójdziesz do kina, albo oglądać jeden miesiąc Apple, drugi HBO, trzeci Disney. Odpowiem – są tacy, którzy nie mają czasu na układanie tak drobiazgowego planu. I podejrzewam, że są w większości. Może wypada zatem skończyć z tym produkowaniem taśmowym i podnoszeniem za to cen?
Wychodzi na to, że strajki aktorów i scenarzystów zwróciły uwagę na niesprawiedliwe rozliczanie tych zawodów w świetle dystrybucji tytułów, przy których tworzeniu partycypowali, także w mediach strumieniowych. I słusznie. Ale bardzo możliwe, że pokłosiem tych strajków będzie właśnie to, że żeby aktor i scenarzysta mógł otrzymywać uczciwy czek, to jednocześnie my, widzowie, będziemy musieli więcej zapłacić. Przypominam raz jeszcze – płacimy za subskrypcję (często niejedną w miesiącu), która nie gwarantuje nam w żaden sposób szybkiego dostępu do filmowych hitów wielkich studiów i za subskrypcję, która dostarcza nam miesięcznie tysiące innych tytułów, których w takich liczbach i z tylu źródeł przerobić po prostu nie jesteśmy w stanie. Doskonała marketingowa iluzja, na którą – mam nadzieję – powoli przestajemy się nabierać.
Być może jest to czas, gdy to właśnie widzowie powinni wyjść na ulicę. Z hasłami: „dość subskrypcyjnej drożyzny”, „dość gównokontentu”, „piractwo – wróć”, „ile jeszcze mam zapłacić, by Barbie trafiła do strumienia”.