Nowy MATRIX? Jestem ZA, a nawet PRZECIW
A jednak. To, co od pewnego czasu czułem w kościach, w końcu zostało potwierdzone. Powstanie czwarty Matrix. I to ze starą ekipą na pokładzie, bo wraca Wachowska, wraca Neo, wraca Trinity. Część mnie cieszy się z tego powodu jak dziecko, a druga część pozostaje sceptyczna. Czy ten projekt naprawdę ma potencjał?
O uwielbieniu, jakim darzę film rodzeństwa Wachowskich, pisałem wam w marcu tego roku w ramach cyklicznej recenzji. Okazja była niebagatelna, ponieważ w tym roku mija dokładnie dwadzieścia lat od premiery tego, nie bójmy się użyć tych słów, arcydzieła kinematografii spod znaku science fiction. W rozmyślaniach skupiłem się wówczas bardziej na podkreśleniu znaczenia tytułu dla kina i popkultury, nie zaprzątając sobie głowy ewentualną przyszłością marki. Bo kompletnie mnie ona nie obchodziła. Co prawda już jakiś czas temu Keanu Reeves przychylnie wypowiadał się na temat perspektywy powrotu do świata Matrixa, ale słowa te nie były wówczas niczym podparte. Postawił jednak warunek, jakoby jego udział w ewentualnej kontynuacji był możliwy jedynie z Wachowskimi na pokładzie. Piłeczka została jednak odbita.
No i stało się. Warner Bros. warunek spełniło, przez co można znowu ruszać śladami białego królika. I owszem, cieszę się na perspektywę powrotu do tego świata, ponieważ pierwsza sugestia wskazuje na to, że twórcy chcą do tego podejść poważnie. Bo gdyby studio było zainteresowane suchym odcinaniem kuponów, Matrix przybrałby (jak wcześniej planowano) formę rebootu, opowiadającego przy udziale nowych bohaterów (kierowanych wizją innego reżysera) osobną historię, acz dziejącą się w tym samym świecie (co w sumie nadal nie jest wykluczone). Jeśli jednak główna para aktorów ponownie zostaje zaangażowana do projektu, można wysunąć logiczny wniosek, że twórczyni nie powiedziała w tym temacie ostatniego słowa. Choć oczywiście musi mieć cholernie dobry powód do przywrócenia wybrańca do życia.
Przy tej okazji zastanawiam się, i to poważnie, na ile ponowne oddanie steru jednej z sióstr Wachowskich będzie dla projektu zbawienne, a na ile może okazać się niedźwiedzią przysługą. Spójrzmy prawdzie w oczy. Po Matriksach słynne rodzeństwo nie nakręciło w kinie niczego ani równie dobrego, ani nawet niczego jednoznacznie dobrego (bo wartki Speed Racer i intrygujący Atlas chmur to jednak nie to samo). Być może za wysoko postawiły sobie poprzeczkę, być może faktycznie Matrix trzeba uznać za ich opus magnum, po którym niewiele twórczynie miały już światu do zaprezentowania. To może budzić pewne obawy, choć z drugiej strony patrząc, Matrix wydaje się zatem tym naturalnym środowiskiem, w którym twórczyni ponownie może poczuć się jak ryba w wodzie i… popłynąć.
Nie da się jednak odeprzeć wrażenia, że prawdopodobnie to nie Lily rozdaje w tym układzie karty. Moim zdaniem decyzja o kontynuacji Matrixa związana jest głównie w niebywałą formą aktorską i wzrostem popularności Keanu Reevesa. Zaryzykuję stwierdzenie, że gdyby nie sukces Johna Wicka, nikt nie podejmowałby tematu ponownego łykania czerwonej pigułki. Albo podejmowałby, ale na zupełnie innych warunkach. Pijar ma Keanu dziś więcej niż dobry, ludzie wprost kochają go za swą skromność, prawdziwość i wypisany na twarzy tragizm, co z pewnością kontrastuje ze szczerzącym zęby blichtrem czerwonego dywanu Hollywood. Jeśli więc Keanu ma być twarzą nowego Matrixa, to owszem, można tej wiadomości zaufać, można poczuć się z nią nawet komfortowo.
Ale można w przypadku tej zapowiedzi wyrażać też poważne obawy. Nigdy nie stałem po stronie tych, którzy uważają, że Matrix to tylko jeden film. Uznawałem istnienie i znaczenie sequeli, ba, zdołałem nawet czerpać z nich przyjemność. Dalszą historię Neo bardziej jednak traktowałem jako ciekawe dopowiedzenie niż nierozerwalną całość. Bo owszem, Matrix to nie jeden film, ale jako jeden działa moim zdanie najlepiej. To niedopowiedzenie i nuta tajemnicy, która została we mnie po finalnej scenie filmu, w której Neo odkłada słuchawkę, kierując do widzów przesłanie, tkwi we mnie do dziś. Trochę zostało to zgubione w nazbyt rozwleczonych sequelach, cierpiących na syndrom natłoku wątków, informacji i metafor. Treść oczywiście broni się przy głębszej analizie (pokazując jak daleko sięga królicza nora), ale jeśli o mnie chodzi, wolałem tę schowaną za ciemnymi okularami tajemnicę.
„Czwórka” siłą rzeczy pozbawi tę serię jakichkolwiek złudzeń, a sen zastąpi jawą. Pozostaje tylko uspokajać się myślą, że sztuka powrotu na stare śmieci jest w dzisiejszych czasach (wbrew pozorom) wykonalna. Udało się bowiem w Blade Runnerze 2049. Udało się w Mad Maxie. Jeśli Wachowska NAPRAWDĘ ma jakiegoś asa w rękawie i pomysł na kontynuowanie tej historii, to czemu nie, to może się udać, wszak postęp technologiczny przyniósł tak wiele przemian społecznych, że raz – jest co komentować, dwa – wyrosło nowe pokolenie widzów, gotowe do zamienienia w bateryjki.
A nawet jeśli się nie uda, to przecież nic kultowości filmu z 1999 roku już przecież nie naruszy. Bo właśnie dlatego jest kultowy – bo nienaruszalny, unikatowy, jedyny.