Moje pierwsze BERLINALE
Berlinale to festiwal filmowy. Jedno z trzech największych tego typu wydarzeń w Europie, odbywające się cyklicznie od 1951 roku. Tyle z suchych faktów. W tym roku uczestniczyłem w Berlinale po raz pierwszy, korzystając z ostatniej szansy, aby załapać się na akredytację studencką. Udało się – w stolicy Niemiec spędziłem równo tydzień, oglądając w tym czasie 20 filmów. W krótkim tekście chciałbym pogrzebać we własnych, bardzo świeżych wspomnieniach w poszukiwaniu odpowiedzi na to, czym stało się dla mnie Berlinale. Bo na pewno czymś więcej niż festiwalem filmowym.
Berlinale to międzynarodowość i różnorodność. Na salach kinowych można usłyszeć język niemiecki, angielski, francuski, hiszpański, polski i włoski – tyle przynajmniej byłem w stanie poprawnie zidentyfikować. Z tym ostatnim miałem do czynienia przede wszystkim podczas pokazu Somebody Down There Likes Me – świetnego dokumentu o Massimo Troisim. Cała ekipa realizacyjna z Włoch, na widowni prawie sami Włosi, na ekranie tylko Włosi, opowiadający o włoskim człowieku orkiestrze: komiku, aktorze, scenarzyście i reżyserze. Całe szczęście – z angielskimi napisami. W konkursie głównym znalazły się w tym roku filmy z ponad 10 krajów, w tym liczne koprodukcje, takie jak Disco Boy – będący efektem współpracy firm z Francji, Włoch, Belgii i Polski. Różnorodność znajduje natomiast swoje odzwierciedlenie w liczbie festiwalowych sekcji. Poza konkursem głównym w programie znajdziemy również filmy z Encounters (drugiego najważniejszego konkursu festiwalu), Panoramy, Forum, Generation, Berlinale Special, Perspektive Deusches Kino, odrestaurowane klasyki z Berlinale Classics. Każdy, nawet największy snob filmowy, powinien znaleźć tutaj coś dla siebie. Zachwyca wreszcie różnorodność architektury budynków, w których odbywają się seanse. Kontrast pomiędzy socrealistyczną bryłą kina International – znajdującego się, nie bez kozery, na alei im. Karola Marksa – a nowoczesnością, która wpisana jest w konstrukcję wielopiętrowych multipleksów pokroju Cinemaxa czy Cubixa.
Berlinale to, rzecz jasna, kina. Ponad 20 obiektów festiwalowych rozsianych po całym mieście. W sprawnym przemieszczaniu się między lokacjami pomaga znakomicie zorganizowany transport publiczny – za pomocą metra i pociągów miejskich można bez problemu dostać się z jednego końca Berlina na drugi w ciągu 30 minut. Moim ulubionym obiektem festiwalowym zostało Verti Music Hall – na co dzień teatr muzyczny, po raz pierwszy wykorzystywany w tym roku jako kino. To właśnie tam obejrzałem mój ukochany film festiwalu – Past Lives Celine Song. Po zakończeniu projekcji czułem ulgę, że światła na salach zapalane są dopiero po napisach końcowych: miałem moment na dyskretne otarcie łez. Ogólnie rzecz biorąc, odwiedziłem w tym roku Verti Music Hall prawie 10 razy – budynek jest ogromny, stosunkowo łatwo było się więc dostać na poszczególne seanse. I choć kolega z redakcji narzekał na niewygodne, pozbawione zagłówka krzesełka, to ja nie postrzegałbym tego w kategoriach wady: brak komfortu sprawiał, że poranne seanse nie kończyły się w moim przypadku niechcianą drzemką. Luksusowe, rozkładane fotele w Zoo Palast takie niebezpieczeństwo potęgowały – podczas seansu The Shadowless Tower, wybitnie powolnego, chińskiego dramatu, po niewielkiej sali niósł się miarowy odgłos chrapania. Komuś uciekał wspaniały film.
Egalitarność Berlinale
Berlinale to nieprzespane noce i zdecydowanie zbyt wczesne pobudki. Toczone do 3 w nocy rozmowy przy piwie, nocne powroty z pubu do mieszkania. A potem wstawanie o 6:45, aby 15 minut później stoczyć nierówną walkę z systemem rezerwacji, który, eufemistycznie mówiąc, nie jest najlepszą wizytówką festiwalu. Jego projekt jest wybitnie niepraktyczny. Najpierw lądujesz w kolejce do logowania, z której wydostać się możesz po 2 lub 10 minutach – wszystko zależy od kaprysu systemu. Jeżeli wrzuci cię na stronę po więcej niż 5 minutach, to najprawdopodobniej nie dostaniesz się na upragnione seanse. Początkowo myślałem, że długość czekania może mieć związek z rodzajem akredytacji, ale codzienne testy wykazały co innego. Bez różnicy, czy jesteś studentem, czy dziennikarzem – w kolejce system dyskryminuje wszystkich, a zatem nie dyskryminuje nikogo. Po wydostaniu się z kolejkowego limbo trafiamy na stronę z biletami – tak nieprzejrzystą, jak tylko się da. Aby znaleźć wybrane pokazy, należy przescrollować niekończącą się listę z dostępnymi oraz niedostępnymi wyborami; nie muszę chyba dodawać, że o 7 rano zajmuje to wieki. Jeszcze tylko kilka podstron przy każdym z seansów, kolejne potwierdzanie potwierdzenia i voilà. Jeżeli masz szczęście, na twoim mailu właśnie wylądowały bilety. Z utęsknieniem wspomina się w takich momentach internetowy system rezerwacji Nowych Horyzontów czy American Film Festival.
Berlinale to wreszcie egalitarność – przynajmniej do pewnego stopnia. Gwiazdy filmowe wydają się znajdować na wyciągnięcie ręki. Przed wejściem na pokazy dzieli ich od widzów jedynie metalowa barierka z czerwoną płachtą i złotym niedźwiedziem. Na salach ta granica zaciera się jeszcze mocniej. Z pewnością opłaca się przyjeżdżać na Berlinale z akredytacją dziennikarską – dostępnych jest wówczas zdecydowanie więcej seansów, a stres towarzyszący rejestracji o 7 rano jest z pewnością mniejszy. Akredytacja studencka ma swoje ograniczenia: brak wstępu na pokazy prasowe oraz wszystkie te, które odbywają się w Berlinale Palast, najważniejszym, najbardziej reprezentatywnym budynku festiwalu. Należy więc obejść się smakiem, płacąc uprzednio 95 euro za ten ekskluzywny kawałek plastiku. Berlinale zdaje się nie uznawać zatem mitu biednego studenta, zdecydowanie mocniej solidaryzując się z biednymi dziennikarzami – akredytacja prasowa jest tańsza o blisko 30 euro.
Wierzę w to, że z festiwalami jest trochę jak z filmami – każdy może jechać na to samo wydarzenie, ale uczestniczyć tak naprawdę w czymś zupełnie innym. Tworzymy własny festiwal wewnątrz festiwalu, dobierając odpowiednie pokazy, organizując sobie czas między seansami, zbierając taki, a nie inny bagaż doświadczeń. Dlatego integralną częścią Berlinale, a właściwie dodatkowym obiektem festiwalowym, mógł stać się dla mnie przypadkowy McDonald’s – usytuowany strategicznie pomiędzy trzema kinami. Z podobną częstotliwością odwiedzałem chyba tylko Verti Music Hall. I tak jak nigdy nie zapomnę moich pierwszych Nowych Horyzontów, tak nigdy nie zapomnę mojego pierwszego Berlinale. A nawet jeśli zapomnę, to zawsze będę mógł wrócić do tego tekstu – i przeżyć wszystko raz jeszcze.