search
REKLAMA
Festiwal

Krew i posoka, jedzenie włosów oraz zombie z Kanady, czyli podsumowujemy Splat!FilmFest3

Krzysztof Walecki

25 września 2017

REKLAMA

Na szczęście inne filmy pokazywane na Splacie potrafiły znaleźć usprawiedliwienie dla swojej brutalności. Mayhem Joego Lyncha każe nam przyglądać się, jak pracownicy wielkiej firmy prawniczej tracą wszelkie hamulce na skutek działania niebezpiecznego wirusa (groźnego nie dla samych zarażonych, lecz tych, którzy staną im na drodze, słyszymy na początku filmu). A jako że ta sama firma ustanowiła wcześniej precedens, dzięki któremu osoba zainfekowana nie może być sądzona za morderstwo, jeśli kogoś zabije, nie mija dużo czasu, nim ludzie zaczynają padać jak muchy, ubici przez swoich dotychczasowych kolegów. Ta krwawa satyra na korporacyjne stosunki z jednej strony przypomina Noc oczyszczenia (usprawiedliwiona zbrodnia, dodatkowo z nałożonym ograniczeniem czasowym), z drugiej zaś Dredda (dwójka głównych bohaterów stara się dojść na samą górę biurowca, piętro po piętrze, po drodze eliminując każdą przeszkodę), ale wtórność jest w tym przypadku drugorzędna. Grany przez Steve’a Yeuna (The Walking Dead, Okja) Derek jest porządnym facetem, któremu nie tyle zemsta i nieopanowana furia w głowie, ile sprawiedliwa ocena jego pracy. Czy jednak może na to liczyć w miejscu opanowanym przez barbarzyńców w garniturach, na co dzień zachowujących się wcale nie lepiej niż w obliczu epidemii? Po słabej i siermiężnej Everly Lynchowi udało się nakręcić film krwawy, ale jednocześnie bawiący widza przerysowaną wizją korporacyjnej polityki.

<em>Mayhem<em>

W innym wieżowcu, w innym filmie grupa niezbyt poważnych nocnych strażników walczy z ugryzionym przez rumuńskiego wampira klaunem oraz jego ofiarami zamienionymi w bestie. Powagi w The Night Watchmen za grosz, taniość wylewa się z ekranu w każdej scenie, ale nakręcony przez Mitchella Altieriego film jest niewymuszoną komedią, która, choć nie trafi na listę najlepszych filmów festiwalu, zapewni 80 minut udanej, acz jednorazowej zabawy. Dużo lepiej radzi sobie kąśliwy slasher komediowy Tragedy Girls o dwóch licealistkach, mordujących swoich kolegów i nakręcających małomiasteczkowy lęk przed psychopatą dzięki swojemu blogowi. Jest i krwawo, i zabawnie, ale przede wszystkim ku przestrodze przed naiwnym zawierzaniem „rzetelności” mediów społecznościowych.

Prawdziwą rewelacją stał się natomiast inny horror komediowy, Dead Shack, w którym kolejna wyprawa do domku w lesie kończy się walką o przeżycie. Trójka nastolatków odkrywa, że mieszkająca po sąsiedzku kobieta (przypominająca o sobie Lauren Holly) lubi usypiać w swoich domu obcych mężczyzn, a następnie karmić nimi swoją zombie rodzinę. Nie ma co jednak liczyć na pomoc dorosłych – ojciec dwójki głównych bohaterów przyjechał ze swoją kapryśną partnerką, aby schlać się i grać w rozbieranego pokera. Usłyszawszy o makabrycznej przygodzie swoich pociech, bierze do ręki siekierę i idzie spity w środku nocy sprawdzić ich historię, głównie po to, aby przekonać się, czy sąsiadka jest atrakcyjna.

Kanadyjska produkcja praktycznie przez cały czas znajduje bohaterów żartujących, najpierw z samych siebie, później z sytuacji, w jakiej się znaleźli, i – nawet gdy padają pierwsze trupy – nie rezygnując z ironicznych i bardzo ożywionych dialogów. Postaci są nie tyle dobrze napisane, ile świetnie zagrane przez aktorów, którzy nawet podczas krwawych scen potrafią odnaleźć miejsce na dowcip słowny i sytuacyjny. Może trochę razić pewna monotonność fabuły, każąca im chodzić na przemian od jednego domu do drugiego (co oczywiście nie uchodzi ich uwadze), oraz finał, gdzie humor wyraźnie ustępuje dramatowi – na szczęście trwa to zaledwie parę minut. Ostatecznie debiut Petera Ricqa ma w sobie podobny ładunek absurdalnej, nieodpowiedzialnej zabawy, co 30 lat wcześniej kultowy Powrót żywych trupów.

<em>Dead Shack<em>

Ze swoim pełnometrażowym debiutem przyjechali do Lublina twórcy thrillera Midnighters, bracia Julius (reżyser) i Alston (scenarzysta) Ramsayowie. Jak sami wyjaśnili podczas spotkania z widzami, inspiracją do nakręcenia filmu była autentyczna historia dziwacznego wypadku samochodowego oraz Płytki grób Danny’ego Boyle’a, choć osobiście uważam, że ich dzieło największe powinowactwo ma ze Śmiertelnie proste braci Coen.

Po sylwestrowej zabawie małżeństwo Jeff i Lindsey wraca samochodem do domu, lecz chwila nieuwagi prowadzi do potrącenia nieznajomego mężczyzny. Początkowo oboje chcą zawieźć ofiarę do szpitala. Ten jednak szybko umiera, co skłania męża, aby wpierw pojechać do siebie, wytrzeźwieć, a dopiero potem zgłosić wypadek. Oczywiście nie mija dużo czasu, nim plan trzeba zmodyfikować – mężczyzna okazuje się żywszy, niż się początkowo wydawało, w całą sprawę zostaje wciągnięta młodociana siostra żony, a dociekliwa policja zaczyna zadawać niewygodne pytania. Niespodzianek jest tu więcej, choć wszystkie wydają się służyć rozwiązaniu, które można przewidzieć stosunkowo szybko. Jeff i Lindsey od dawna nie są szczęśliwą parą, bo podczas gdy żona jest ambitna i odnosi sukcesy w pracy, mąż pozostaje w jej cieniu, zwłaszcza finansowym. Kiedy zatem na horyzoncie pojawia się możliwość pozyskania dużej gotówki, między bohaterami wyrasta mur nieufności, wzajemnych pretensji i kłamstw. Atmosfera jest tu odpowiednio mroczna, przypominająca właśnie debiut Coenów, choć pozbawiona charakterystycznej dla nich dozy czarnego humoru. Ostatecznie Midnighters sprowadza się do morału rodem z Alfred Hitchcock przedstawia, gdzie rozwiązanie jest przewrotne, krwawe i na swój sposób sprawiedliwe. Niby nic nowego, ale pod względem realizacyjnym bardzo przyzwoita rzecz.

Dużo gorzej wypadł inny amerykański reprezentant na festiwalu, survivalowy Happy Hunting, nakręcony przez Louiego Gibsona (syn Mela) i Joego Dietscha. Jeszcze sam początek niesie ze sobą nadzieję na ciekawą wizję świata, nie tak łatwego do określenia. Główny bohater, Warren, jest alkoholikiem, który otrzymuje informację o śmierci swojej dawnej dziewczyny i, o czym wcześniej nie wiedział, istnieniu ich dziecka. Zanim pojedzie do Meksyku, aby poznać latorośl, oszukuje i zabija znajomych ćpunów, aby mieć pieniądze i towar na podróż. Po drodze zatrzymuje się w miasteczku położonym na pustyni, które przygotowuje się do corocznego polowania… na ludzi. Wkrótce Warren staje się zwierzyną łowną.

<em>Midnighters<em>

Niby teraźniejszość, lecz z zasadami, które bardziej pasują do świata postapokaliptycznego oraz reliktem przeszłości, czyli kasetami video. Umowność świata działa dobrze, ale tylko do czasu rozpoczęcia zawodów – oglądane później polowanie nie zaskakuje ani przebiegiem, ani pomysłami inscenizacyjnymi. Ciekawe jest uczynienie ze śmiertelnej gry szansy dla głównego bohatera na przymusowy detoks, nie tylko ciała, ale i duszy. Cała reszta jest męcząca i zwyczajnie martwa, niczym miasteczko, do którego zawitał Warren. Gdzieś kryje się też krytyka polityki względem takich małych i zapomnianych miejsc w Stanach Zjednoczonych, lecz jeśli ktoś liczy na drugie Aż do piekła, ten się rozczaruje. Ostatnia scena nadaje całości ironicznego wydźwięku, ale nie ratuje tej kolejnej wariacji The Most Dangerous Game.

REKLAMA