Krew i posoka, jedzenie włosów oraz zombie z Kanady, czyli podsumowujemy Splat!FilmFest3
Splat!FilmFest3 odbył się w dniach 15-24 września 2017 roku, w Centrum Kultury w Lublinie. Dziękujemy organizatorom za zaproszenie oraz wszelką udzieloną pomoc podczas imprezy.
Tegoroczna, trzecia edycja Splat!FilmFest udowodniła kilka rzeczy. Po pierwsze, horror i pokrewne mu gatunki nie kończą się na straszeniu od Jamesa Wana i kolejnych ekranizacjach Stephena Kinga, czyli tych najbardziej kasowych przykładach współczesnej grozy. Horror, fantastyka i szeroko traktowana dziwność są wykorzystywane na różne sposoby przez twórców z całego świata i często jedyną przeszkodą, aby zaistniały w świadomości jak największej liczby widzów, jest brak jakiejkolwiek dystrybucji. Ale od tego są właśnie takie imprezy, jak ta lubelska. To jednak wiąże się bezpośrednio z punktem drugim – na festiwalach można zobaczyć rzeczy najróżniejsze, ale też o bardzo różnej jakości. Obok dzieł bardzo udanych i oryginalnych trafiają się filmy nierówne, którym brakuje albo realizacyjnej biegłości, albo właściwego rozwinięcia. Są i obrazy po prostu złe, których droga do potencjalnego widza zakończy się wraz z końcem seansu na festiwalu. Po trzecie zaś, bez względu na ocenę danych tytułów, taką imprezę tworzą przede wszystkim widzowie, chętni zobaczyć nowe, kompletnie nieznane pozycje, ale i kultowe klasyki, jakich i tym razem na Splacie nie brakowało.
W tym roku pokazano prawie trzydzieści filmów pełnometrażowych, z których dwie trzecie to absolutne nowości, wcześniej nie prezentowane w naszym kraju. W podsumowaniu skupię się na tytułach konkursowych, gdyż podejrzewam, że z przyszłą dostępnością niektórych z nich może być problem. Jednocześnie pominę pisanie o prezentowanych w cyklu CULT CLASSIC dziełach szeroko znanych publiczności, choć nadmienię, że to kinowy seans Trzeciej części nocy, debiutu Andrzeja Żuławskiego, był – przynajmniej dla niżej podpisanego – najbardziej satysfakcjonującym pokazem na lubelskiej imprezie.
Festiwal otworzyły australijskie Ogary miłości, niełatwy dreszczowiec na faktach o małżeństwie gwałcicieli i morderców, wielokrotnie nagradzany już na innych międzynarodowych imprezach. Więcej możecie przeczytać w recenzji, lecz i tu nadmienię, że znakomity film Bena Younga psuje się dosłownie w ostatnich minutach, zostawiając po sobie niekorzystne wrażenie. Jak na ironię, następujący po nim Killing Ground Damiena Powera również ukazał Antypody jako krainę zwyrodnialców, gdzie zamiast odpoczynku głównych bohaterów czeka walka o przetrwanie.
Podobne wpisy
Około trzydziestoletni Ian i Samantha postanawiają spędzić sylwestra pod namiotem, jadąc w miejsce, gdzie nie spodziewają się zastać nikogo więcej. Jednocześnie oglądamy innych miłośników biwakowania, czteroosobową rodzinę, po której pozostało obozowisko i nic więcej. Wiemy, że stało się coś złego (choć nie wiemy dokładnie co), wiemy również, kto za to odpowiada i do momentu przecięcia się obu planów czasowych thriller Powera sprawnie buduje napięcie oraz poczucie nieuniknionej konfrontacji. Szkoda, że ostatnie pół godziny to prawdziwy fajerwerk głupoty i nielogicznych wyborów postaci, których decyzje mają służyć uatrakcyjnieniu widowiska oraz – co najbardziej zaskakujące – nadaniu całości pewnych ambicji. Reżyser i scenarzysta wystawia miłość bohaterów na próbę, ale robi to w sposób mechaniczny i nieprzekonujący – zamiast analizy ludzkich zachowań w sytuacji ekstremalnej otrzymujemy nieprzekonujący dramat tych, którzy próbę wezwania pomocy utożsamiają z tchórzostwem.
W lesie rozgrywa się również akcja bodaj najbardziej ambitnego i poruszającego filmu festiwalu, hiszpańskiego Maus. Niemiec Alex oraz Bośniaczka Selma jadą przez lasy Bośni i Hercegowiny, kiedy psuje im się samochód. On proponuje wyprawę pieszą, lecz ona ostrzega go przez minami. Wkrótce kobieta natyka się na dwóch Serbów – uciekając przed nimi, natrafia na niewypał, który ogłusza ją i rani. Od tego momentu realizm zaczyna się mieszać z jej koszmarami, a wspomnienie wojny sprzed lat prowadzi do konfliktu między czwórką bohaterów. Reżyser Yayo Herrero ukazuje współczesność jako punkt, w którym spotyka się wciąż żywa i tragiczne przeszłość z „cywilizowaną” teraźniejszością, nieposkromiona potworność wojny z wymuszonym, a przez to fałszywym dialogiem. Podoba mi się w Maus cisza budująca napięcie i tworząca zaskakujący poetyzm dla tego dreszczowca, niepozbawionego elementów horroru. Gorzej, że Herrero celuje również w metaforę, co prowadzi do – nie mam przekonania, czy przemyślanej – ostatniej sceny.
I tak jak w Maus cisza była bardzo efektywnym środkiem wyrazu, kontrastującym z pełną emocji historią, tak w następnym filmie zaprezentowanym na festiwalu, Show Yourself, którego akcja również rozgrywa się w lesie, dźwięki natury były zaskakująco głośne. Mogło to wybić nieco z rytmu, zwłaszcza że prezentowana w spokojnym filmie Billy’ego Raya Bretona opowieść koncentruje się wokół jednego bohatera, który samotnie przyjeżdża do domku w lesie, aby rozrzucić w okolicy prochy swojego zmarłego przyjaciela. Kosztująca grosze amerykańska produkcja udanie prowadzi dramat Travisa, chcącego przemyśleć relacje ze zmarłym, nie spieszącego się z powrotem do swojego życia, choć nieustannie komunikującego się ze znajomymi przez Skype’a bądź zwykły telefon. Dużo jest tu dialogów, dużo również soulowych piosenek – pod tym względem film przypomina nieco słynny Wielki chłód, tyle że dziś zamiast zjazdu przyjaciół, aby pożegnać zmarłego, wystarczy jedna osoba, podczas gdy reszta obecna jest niejako wirtualnie. Gorzej Show Yourself sprawdza się jako film grozy, budując całkiem udanie klimat bezpośredniej styczności z duchem (a może tylko wspomnieniem bliskiego), ale nie radząc sobie w scenach faktycznie mających widza wystraszyć.
Irlandzki A Dark Song przez dosyć długi czas fascynuje precyzją, z jaką główni bohaterowie podchodzą do odprawianych obrzędów, nawet gdy nie do końca wiadomo, dokąd zmierzają. Cierpliwość ma jednak swoje granice, dlatego ta opowieść o kobiecie, która wynajmuje specjalistę od okultyzmu, aby porozumieć się ze swoim Aniołem Stróżem (!), nie jest w stanie utrzymać zainteresowania widza pomimo ciekawego konceptu i konsekwentnej, acz od pewnego momentu monotonnej, narracji. Za dużo jest tutaj niedopowiedzeń, nawet gdy znawca sztuk tajemnych nazywa rzeczy po imieniu – zamiast wtajemniczenia jednak przychodzi niezrozumienie, a później zwyczajna rezygnacja ze śledzenia kolejnych etapów rytuału, bo wciąż wydaje się, jakbyśmy tkwili w punkcie wyjścia. Debiutancki horror Liama Gavina jest najciekawszy w momentach starć między zamkniętymi w domu bohaterami, zdanymi na samych siebie, najsłabszy zaś, gdy próbuje przekonać nas (kilkakrotnie), że za chwilę coś się wydarzy. Niestety przez większość seansu niewiele się dzieje.
Na festiwalu pojawił się również inny tytuł, w którym zawodowy łowca duchów zamyka się wraz ze swoim zleceniodawcą w domu, aby oczyścić go z nieproszonych gości. Niskobudżetowy i oparty w dużej mierze na dialogu Another Evil został wyreżyserowany przez Carsona D. Mella i początkowo stwarza wrażenie komediowej wariacji na tematy nawiedzonego domu i postaci duchołapa, lecz w pewnym momencie zalicza tonacyjny zwrot o 180 stopni. Bo choć od samego początku Os jawi się jako mocno ekscentryczny i trochę niewiarygodny (pomimo wcześniejszej rekomendacji) typ, jednocześnie sprawia niegroźne wrażenie. Śmiejemy się zatem z głupstw, jakie wygaduje, z tego, że lubi medytować na golasa, w końcu ze wspomnienia diabła, którego kiedyś rzekomo widział. A później przychodzi moment, gdy ów pogromca duchów ujawnia swojego prawdziwe oblicze, i robi się smutno. I nieswojo. W końcówce nie wiadomo już, czy mamy się go bać, czy się z niego śmiać.
O ile jednak w A Dark Song oraz Another Evil dostrzegłem elementy godne polecenia, o tyle Who’s Watching Oliver trudno nie uznać za najgorszy film festiwalu. Tytułowy bohater jest nieśmiałym i trochę oderwanym od rzeczywistości młodym człowiekiem, którego ohydna mamusia lubi oglądać przez komputer, jak ten się masturbuje, a jeszcze bardziej woli widok gwałconych i mordowanych przez syna dziewczyn. Oboje dzieli wiele tysięcy kilometrów, gdyż mama siedzi sobie w domku w USA, zaś synek przeprowadził się właśnie do Tajlandii. A tam udaje mu się poznać i zakochać w uroczej Sophii, która również ma swoje problemy. Oliver ukrywa przed swoją rodzicielką istnienie dziewczyny, bo wie, że matka nie pozwoli mu na żaden związek. Oczywiście prawda w końcu wychodzi na jaw.
Zazwyczaj nie mam problemów z kinem pełnym okrucieństwa, ale jeśli do tego dochodzi tak poroniona wręcz wizja więzi matczyno-synowskich, chce mi się wyć. Film debiutanta Richiego Moore’a składa się z dwóch części – za dnia wszystko jest kolorowe, jasne i pogodne, aż chce się wierzyć, że romans głównych bohaterów może się udać; w nocy, kiedy włącza się matka, obraz tonie w sosie nihilizmu, który jest nie tylko odpychający, ale i pełen nieskrywanej nienawiści wobec kobiet. Walory pocztówkowo sfotografowanej Tajlandii oraz grającej Sophię pięknej Sary Malakul Lane to za mało, aby nie poczuć się źle po seansie. Czarę goryczy przelewa ostatnia scena, umieszczona po napisach końcowych, z której dowiadujemy się, kogo Oliver kocha bardziej.