Jak grzyby po deszczu, czyli multiplikacja klaunów
Mieliśmy jednego Jokera na kilka dekad i styka – było dobrze. Takiego na pół gwizdka. Pozwalał sobie czasem pokryć białą farbą wąsa, bo chłopisko niby to było Księciem Zbrodni, ale nie do końca, bo żyć trzeba z czegoś oprócz jokerowania. W serialu z Adamem Westem oraz spokrewnionych z nim kreskówkach szalony klaun to był ktoś zabawny, pstrokaty, a prawdziwe szaleństwo przyszło wraz z końcówką lat osiemdziesiątych i Nicholsonem. Potem wiadomo – Mark Hamill, Heath Ledger, Jared Leto. Był jeszcze jakiś patałach z serialu Gotham i nieźle zamieszano w rosole z jego genezy, co wnioskuję na podstawie klipów z YouTube’a. Jak widać choroba postępuje – z jednego Jokera na dekadę mamy już trzech. Multiplikują się niczym natrętne myśli w głowie szaleńca.
Kiedyś zastanawiałem się nad tym, co reprezentuje każda z tych wariacji i doszedłem do wniosku, że Cesar Romero to Joker czasów LSD, Jack Nicholson najczystszej kokainy, za którą wciąż tęsknią nowojorskie japiszony, Ledger to Joker niszczącej zdrowie i cerę krajowej amfy, a Jared Leto – tanich, gówniarskich dopalaczy. Niestety nie wiem, jaka narkotyczna czy gangsterska epoka przyjdzie wraz z Phoenixem, ale czekam na nią umiarkowanie. Nie poskarżcie mnie do współbraci miłośników Jokera, ale ja o nim już wiem absolutnie wszystko i nawet komiksy od wielu lat oferują jedynie gradację tego, co znane lub wcześniej sprawdzone.
Spójrzmy prawdzie w oczy – nikt, absolutnie nikt oprócz egzaltowanych miłośników Jokera, którzy do dzisiaj mają na Facebooku cover photo z Mrocznego rycerza, nie podekscytował się informacją, że reżyser Kac Vegas zabiera się za origin story tego gagatka. Dla miłośników kinematografii trykociarskiej ciekawsze do analizy powinno być to, jakie pokrętne ścieżki doprowadziły do realizacji tego projektu, mają bowiem w sobie znamiona ogromnej desperacji. Zamiast skupiać się na naprawianiu Jokera, średnio zasadzonego w łączonym świecie filmów DC, odrzucają przeszłość, oferując szybki rebranding. Nowy. Świeży. Skądś indziej. Bez ciężaru. I patrzcie, jaki on szalony!
Mit Jokera, czyli postaci potrafiącej w pojedynkę unieść ciężar dramaturgiczny filmu, trzyma się mocno, a aktorzy podnoszą paluszek przed producentami. Zadziwiające, jak z chaosu tworzy się coś bezpiecznego – sam Jack Nicholson powiedział kiedyś, że szaleńców grywa się łatwo. Cicho pewnie przytaknął mu po tych słowach Nicolas Cage, którego lwia część kariery opiera się na odpałach przed kamerą. On też mógłby być świetnym Jokerem. Willem Dafoe również. Christian Bale – według mnie Joker byłby z niego nawet lepszy niż Batman. Tilda Swinton byłaby fajnym szaleńcem z Gotham, Glenn Close, Madonna, a nawet – nie bijcie proszę! – Tommy Wiseau.
Wszystkie te wariacje, najdziwniejsze pomysły i rzucone od czapy propozycje wydają mi się odważniejsze niż mieszanka gangsterki z komiksową genezą, która udała się tylko raz, kiedy pisał ją szalony magik tego medium, Alan Moore. Na ekranie został tylko jeden niezbadany teren, czyli ukazanie tej postaci jako ostatecznego zła w rozszerzonym świecie. Wiem, jakie relacje łączą go z Batmanem i do czego jest zdolny, ale nie widziałem go nigdy w potyczce z innymi superbohaterami. Szansa na takie coś pojawiła się wraz z Legionem samobójców. Wiadomo, jak się to skończyło, co jest winą scenariusza i reżysera, ale nie konceptu.
Gdy patrzę na pierwszy materiał wideo przedstawiający Arthura Kogoś Tam, wierzę, że dostanę pierwszorzędną rolę pierwszoligowego aktora, ale puls pozostaje w normie. Podejrzewam przy tym, że zaserwuje mi się film, który swoją autonomicznością będzie chciał zakomunikować, że wszystko w WB/DC w porządeczku i właśnie obrano nowy kierunek. Rozumiem. Tak się robi. Film ma łechtać fanów czymś znanym i jeśli czekasz, to super, ale ja będę się zastanawiał, jakiego Jokera byśmy dostali, gdyby pozwolono mu zasnąć na kilka regeneracyjnych lat. Takiego wyspanego klauna aż strach byłoby wypuszczać z pudełka.