IKAR, czyli gorzka opowieść o dopingu w sporcie
Jubileuszowa ceremonia oscarowa za nami. O zwycięzcach powoli zapominamy. W podsumowaniach mało kto zwrócił jednak uwagę na bardzo istotny przełom, jaki się dokonał. Netflix, jedna z popularniejszych platform strumieniowych, która prócz dystrybuowania filmów i seriali zajmuje się także ich produkcją, ma na swoim koncie pierwszą statuetkę złotego rycerza. Przypadła ona filmowi dokumentalnemu pt. Ikar w reżyserii Bryana Fogela.
Czy wyróżnienie jest zasłużone? Film trzyma w napięciu jak najlepszy dreszczowiec, posiada także niespodziewane zwroty akcji. A przypomnę, że jest w tym wszystkim dokumentem niosącym na swych barkach ważne hasło. Więc tak, Ikar zasługuje na naszą uwagę – i to zdecydowanie.
Ale po kolei…
Mitologiczny Ikar był marzycielem, którego przerosły ambicje. Dysponując skrzydłami zlepionymi z wosku, nie wziął do serca rady ojca, by podczas lotu nie wzbijać się przesadnie wysoko. Za swoją ignorancję zapłacił najwyższą cenę. Jego przypadek pięknie zobrazował Peter Bruegel na obrazie Upadek. Jeden tragiczny w skutkach błąd nie pozwolił zatrzymać trybów świata, ale nie oznacza to, że nie może stanowić on ważnej lekcji. Upadek Ikara jest bowiem w naszej kulturze symbolem ślepego dążenia do realizacji celów oraz ambicji prowadzonej wbrew naturalnemu porządkowi świata.
Bryan Fogel nie mógł lepiej zatytułować swego filmu. Ta metafora działa idealnie, gdy temat filmu skonfrontuje się treścią znanego mitu. Nie da się bowiem odeprzeć wrażenia, że bohaterami Ikara są właśnie współczesne wcielenia uskrzydlonego młodzieńca, którego marzenia o wielkości doprowadziły do zguby. O kim mowa? O sportowcach. Ale nie tych grających fair, tylko tych idących drogą na skróty. Tych stosujących doping. Przewrotność historii ukazanej w filmie dokumentalnym Fogela polega jednak na tym, że w konsekwencji nie ukazuje ona – jak by nie patrzeć – zasłużonego upadku marzyciela, ale upadek Dedala, czyli tego, który w sposób bezpośredni przyczynił się do feralnego lotu. I gdzie tu sprawiedliwość?
W filmie obserwujemy wdrażanie w życie pewnego naukowego eksperymentu, z założenia wyjątkowo kontrowersyjnego. Bryan Fogel, niczym prawdziwy empiryk, idąc śladem Lance’a Armstronga postanawia zbadać na samym sobie działanie środków dopingujących. Pytania o to, jak naprawdę działają oraz czy można ich zastosowanie ukryć, przyświecają jego działaniom. W procederze pomaga mu rosyjski naukowiec Grigorij Rodczenkow, który, uwaga, jest też dyrektorem rosyjskiego laboratorium antydopingowego. To, co zaczyna się jak kolejne Super Size Me, mające w tym wypadku na celu ukazanie mrocznej prawdy o dopingu, niespodziewanie przeistacza się we Wszystkich ludzi prezydenta, ujawniając na bieżąco aferę stulecia – istny Watergate zawodowego sportu.
Jest niemal pewne, że w trakcie kręcenia Ikara zmieniła się całkowicie jego koncepcja. Początkowym celem Fogela (kolarza-amatora) było bowiem udowodnienie, że Lance Armstrong i jego dopingowy coming out to tylko wierzchołek góry lodowej. Wiele bowiem wskazuje na to, że zawodowy sport ma swoją mroczną, mało chlubną stronę – wielu sportowców szprycuje się bowiem na potęgę pod czujnym okiem naukowców. Wiedzą, jak obejść przepisy, kiedy oddać mocz i jak podmienić próbki. Co jakiś czas na jaw wychodzi jednak głośna sprawa, na skutek której sportowiec zostaje napiętnowany. To jednak tylko kozioł ofiarny, który wystawiony jest na pożarcie mediów po to, by inni mogli spokojnie kontynuować aplikowanie swoich zastrzyków.
Bardzo zatem możliwe, że sportowcy nie dzielą się na tych, którzy biorą, i na tych, którzy tego nie robią, tylko na tych, którzy biorą, i na tych, którym nie zostało to po prostu udowodnione. Ot, co!
W okolicach połowy filmu Ikar staje jednak na głowie. Następuje zwrot akcji przywodzący na myśl tradycję najlepszych dreszczowców. Kamera na żywo rejestruje gigantycznych rozmiarów skandal, w którego centrum staje Grigorij Rodczenkow. Okazuje się bowiem, że naukowiec pomagał opracowywać i rozpowszechnić zakazane substancje poprawiające wydajność dla tysięcy rosyjskich olimpijczyków w latach 2005–2015. Rodczenkow postanawia ujawnić niechlubny proceder na łamach “New York Times”, za co w Rosji staje się wrogiem publicznym numer jeden. Z jego zeznań wynika bowiem, że z dalszego planu za sznurki pociągał sam Władimir Putin.
Skutek? Nie dość, że Rosja nie została ostatecznie zdyskwalifikowana z udziału w Igrzyskach w Rio (choć pierwotnie taka właśnie była decyzja Światowej Agencji Antydopingowej), to jeszcze w tym roku bez problemu, bez nauczki zorganizuje światu mundial. A wydawać by się mogło, że za ujawnienie tak druzgocących faktów Rosjanie powinni dostać bana na udział w wielkich imprezach na kolejne dekady. Aż boję się pomyśleć, jakie środki i narzędzia Putina przemówiły za tym, że WADA ostatecznie zmieniła zdanie.
To smutne, ale konkluzja filmu mówi wprost, że największym przegranym tej afery nie są sportowcy, którym udowodniono doping, ale Rodczenkow, który w tym pomagał. Inteligentny naukowiec, który padł ofiarą polityki, bezdusznego rosyjskiego systemu i odgórnych dyrektyw. Żadne wnioski zatem nie zostały wyciągnięte, a znak zapytania postawiony – w obliczu faktów – tuż obok czystości intencji dzisiejszych sportowców stał się jeszcze większy. Gdzie podziała się idea sportu jako rywalizacji na równych zasadach? To przerażające, ale wychodzi na to, że jeśli naprawdę chce się być na szczycie, to pokryte woskiem skrzydła okazują się niezbędnym atrybutem. Oby tylko fakt, iż Rosja nie spadła z kretesem do wody, nie zachęcił innych do podjęcia tak nieetycznego ryzyka.
A może już dawno jest podejmowane, tylko o tym nie wiemy? A może wręcz wiedzieć nie chcemy? Jak wiele wrażeń i emocji uleciałoby bowiem bez kolejnej dawki rekordów i pasjonujących zwycięstw? Tego przecież łakniemy – nieustannego pobudzania wiary w to, że wielkość jest w zasięgu każdego.
korekta: Kornelia Farynowska