search
REKLAMA
Felietony

GABINET DOKTORA CALIGARI. Za co kochamy stare kino?

Odys Korczyński

26 lutego 2020

REKLAMA

Im film starszy, tym łatwiej go zreinterpretować

Ponieważ od dawna nie żyją już osoby, które mogłyby odpowiedzieć na interpretację. Kiedy umiera ostatni twórca jakiegoś dzieła, rzeczywistość wokół niego jakby się uwalniała od jego autorskiej wersji. To tak, jakby znikał świadek pewnego faktu, wydarzenia czy zjawiska, tym samym pozwalając na zupełną dowolność w ocenie swojej pracy. Nie dziwię się więc, że krytycy mogą wtedy zaszaleć. Oddać się swoim najdzikszym konfabulacjom i pociągnąć za nimi rzesze widzów, często wmawiając im swoją estetyczną i kontekstualną narrację. Obydwie strony czują się przez to lepsze, więcej znaczące, a na nowo zinterpretowany film staje się osłoną ich personalnej motywacji i wartości – następuje coś, co w psychologii nazywa się utożsamieniem z przedmiotem oceny, która zaczyna funkcjonować jako ocena siebie, a nie dzieła.

Tak jest w przypadku Gabinetu doktora Caligari. Zbyt łatwo recenzenci wsadzają w usta Roberta Wienego antynazistowskie idee. W 1920 roku reżyser nie mógł jeszcze do końca zdawać sobie sprawy, jaką drogą pójdzie Republika Weimarska. Nawet gdyby był wyjątkowo inteligentnym analitykiem sytuacji politycznej, miałby szansę zauważyć coś dopiero po rozwiązaniu Freikorpsów, gdy SA pod wodzą Ernsta Röhma zaczęło organizować coraz odważniejsze przemarsze na ulicach Monachium, utworzyło w 1922 roku Hitlerjugend i doprowadziło do nieudanego puczu monachijskiego w 1923. Nie wcześniej. Co najwyżej mógł wyrażać poglądy antytotalitarne. Europa jednak do tej pory nie widziała tak zorganizowanego, totalnego, zbiurokratyzowanego państwa, jak III Rzesza Niemiecka.

Faktycznie, jeśli chodzi o konteksty antytotalitarne, to najbardziej są one widoczne w scenach, gdy doktor Caligari idzie załatwić coś u urzędników albo gdy niesłusznie podejrzany o morderstwa człowiek zostaje doprowadzony do komisariatu. Zarówno urzędnicy, jak i policjanci są wyjątkowo niemili i przede wszystkim siedzą na wysokich krzesłach. Państwo jest nadrzędną instytucją wobec obywateli. Mało tego, Państwa zupełnie nie obchodzi, co się z obywatelami dzieje. To Państwo umożliwiło Caligariemu otworzenie swojego gabinetu. To w kontrolowanym przez Państwo szpitalu umieszczono głównego bohatera. Wreszcie, to Państwo wymyśliło cały świat, w którym on żył i który go zwiódł. To Państwo popełniło zbrodnię rękami innych.

Niemy film – niemy teatr

Rok 1920 to zaledwie dwadzieścia pięć lat od pierwszego pokazu filmowego zorganizowanego w Paryżu przez braci Lumière. Przed kinem widzowie mieli dostęp jedynie do teatru, który odcisnął na wczesnym, niemym jeszcze filmie rzadko spotykane już dzisiaj piętno. Teatr dzisiaj wciąż ma się dobrze, zwłaszcza wśród lepiej wykształconej klasy średniej aspirującej do bycia tą wyższą. Przekazywany z pokolenia na pokolenie sentyment i tęsknota za teatrem również w widzach pozostały, a jedynym w pełni autentycznym przeżyciem teatralności na ekranie wcale nie jest seans teatru w telewizji, ale wizualna lektura starych i niemych filmów. Ze swojej natury są teatralne, musiały takie być, ponieważ ówczesnym aktorom wydawało się, że nadmierną artykulacją powinni nadrobić brak słyszalnych dialogów. Stąd emfaza ruchów, ta charakterystyczna pantomima, przekazująca ciałem emocje, które normalnie mogły być wyartykułowane poprzez treść wypowiedzi i modulację głosu aktorów.

Zjawisko czy też pojęcie teatralności w tej interpretacji jest więc grą aktorską z dużym ładunkiem przesady, co oczywiście nie oznacza, że współczesny teatr na niej bazuje. To raczej łatka, która została z dawnych czasów. Dzisiaj scena teatralna coraz częściej eksperymentuje z formą, a sama gra aktorów nie różni się zbytnio od tej w filmie. W przypadku Gabinetu doktora Caligari aktorskie starania są pełne teatralności, patosu, zbytniej gry mimiką oraz zwykłej przesady. Można powiedzieć, że produkcja Roberta Wienego jest modelowym przykładem urokliwej podniosłości. Wystarczy spojrzeć na oczy aktorów.

Natychmiast je wybałuszają, żeby wyrazić emocje (nie tylko te poważne), a w wysokim kluczu czerni i bieli ich bielma świecą niemal jak małe latarnie. Poza tym charakterystyczne, cały czas dbające o pełną czytelność dla widza, ruchy głów i rąk, zwłaszcza u Wernera Kraussa (Caligari) oraz Conrada Veidta (Cesare), dają do zrozumienia, że aktorzy uzupełniają pantomimą brak dźwięku. Co ciekawe, Robertowi Wienemu udało się tak zmyślnie zrealizować całość historii, że ta zwykle męcząca współczesnego odbiorcę emfaza akurat w tym przypadku odbierana jest jako ciekawostka, zjawisko i historyczna wartość. Jak wcześniej pisałem, czas działa na korzyść nie tylko Gabinetu…, ale i innych starych filmów. Cechy ówczesnego aktorstwa nabierają dzisiaj niemal hipsterskiego znaczenia, dzięki coraz odleglejszej interpretacyjnie formie artystycznej, ponieważ ludzka percepcja zmienia się z pokolenia na pokolenie, a przekaz historyczny to nie praktyczne doświadczenie. Stąd poprzez interpretację, czyli tzw. przekaz pośredni, w czasach, gdy wszystko jest już dalece inne, można wiele dopowiedzieć, czasami niemal stworzyć narrację, która nie istniała. No, ale przecież istnienie to czasem kwestia semantycznej umowy.

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA