search
REKLAMA
Felietony

FILM – religia plebsu czy rozrywka bogatych elit?

W dzisiejszych czasach film to bardziej religia plebsu tylko pozornie niewrażliwego na artyzm.

Odys Korczyński

30 stycznia 2024

REKLAMA

W dzisiejszych czasach chyba bardziej religia plebsu tylko pozornie niewrażliwego na artyzm, bo elity wciąż pozostały przy podziwianiu sztuki nieruchomej kulturowo, skostniałej i hermetycznej, bądź uczęszczaniu na spotkania socjety w teatrze. Od filmu zaś oczekują niespotykanego wysublimowania, któremu dorównać ledwo może nawet Ingmar Bergman lub Carlos Saura. Wszystko się jednak zmienia, sama elitarność również. Pamiętajmy, że ów teatr, do którego bilety są dla dzisiejszej klasy średniej zaporowo drogie, był kiedyś rozrywką dla najuboższych klas społecznych. I pomyśleć, że ciepła woda w kranie i ogrzewane miejsce do spania tyle potrafiły zmienić, łącznie z rewolucją dokonującą przewrotu wśród elit, ale czy długofalowo? Na to pytanie znajdziemy odpowiedź do końca XXI wieku, lecz nie teraz. Teraz co najwyżej możemy zastanowić się, jakie czynniki społeczne, kulturowe, polityczne i ekonomiczne wpływają na tak, a nie inaczej zmieniającą się rolę filmu w naszym zachodnim społeczeństwie. Kto z nas jest więc tym upośledzonym artystycznie plebsem, któremu mózg się dawno już zlasował od oglądania Marvela?

Gnyś na wiejskim polu

Pod koniec XIX wieku film jako sztuka nie zaczynał zbyt wysoko, podobnie jak fotografia w porównaniu z malarstwem. Traktowany był jak ciekawostka, a potem – kiedy już nieco okrzepł i stwierdzono, że można na nim zarobić – stał się rozrywką dla mas. Nie był traktowany jak sztuka w postaci opery, teatru, malarstwa, bo powiedzmy sobie szczerze, jego tworzenie nie wymagało aż takiego jednostkowego talentu, czy też ogólnie pojętej sprawności manualnej i mentalnej, co owe dziedziny artystycznej działalności. Na dodatek film był wtedy niemy, więc aktorstwo jako dziedzina ludzkiej aktywności artystycznej dopiero się kształtowało. Więcej brało zatem z teatru, a przez to wykorzystywane w innym medium, stawało się dla dzisiejszego widza nieco śmieszne z powodu swojego archaizmu. To był paradoksalnie dobry czas dla teatru, przynajmniej taki nadchodził, bo teatr, na zasadzie odbicia, mógł się nareszcie zacząć chełpić swoją artystyczną wysokością, jak byk swoim gnysiem na wiejskim polu przed innymi krowami, tyle że to nadal wiejskie, zagnojone pole, a nie wysprzątany Central Park. Teatr i krytycy teatralni, gdy pojawił się na scenie film, o tym właśnie zapomnieli, chociaż teatr i tak od czasów średniowiecza przeszedł długą drogę i przetrwał w okrzepłej i mądrzejszej formie rewolucję mieszczańską oraz wymianę klas po rewolucji przemysłowej, ale to historia na inny, bardziej teatrologiczny felieton. W kwestii zaś filmu – na przełomie wieków nareszcie pojawiło się jakieś nowe medium, które mogło ostatecznie zdjąć z teatru miano rozrywki mieszczańskiej, plebejskiej i trywialnej. Czy więc film automatycznie stracił na zawsze szansę na awans do klasy wyższej? Najpierw należy sobie odpowiedzieć, czy w ogóle film kiedykolwiek był tą dziedziną sztuki, której należy się to miano.

Najpierw jednak powinniśmy sobie dokładnie uświadomić, co znaczą dwa słowa – „religia” i „plebs”. Jeśli chodzi o religię, to najlepiej zrozumieć, czym ona jest i co znaczy, odwołując się do dwóch najstarszych, sformalizowanych religii świata, czyli zaratusztrianizmu i wierzeń Sumerów, które można określić matrycą sensu dla wszystkich współczesnych religii świata. A.N. Whitehead kiedyś trafnie stwierdził, że cała filozofia to tylko zbiór mniej lub bardziej odtwórczych przypisów do Platona. Sam zaś Platon mógłby w swoich czasach napisać, że sensem jego myśli była kłótnia z antyfilozofią sofistów. Tak więc obecne religie świata to tylko przypisy do zaratusztrianizmu i wierzeń Sumeryjczyków, a film na samym początku swojego istnienia był jedynie rozrywkowymi przypisami do teatru. Myśl Whiteheada i Platona więc coś łączy, spaja, nadaje sens, nieważne, czy jest to prawdziwe, czy kłamliwe, to zapewnia kręgosłup wskazujący, jak żyć, myśleć i działać, a na dodatek ofiarowujący – przynajmniej na początku – darmową nadzieję, kiedy jest bardzo źle. Religią więc, czyli systemem zasad, opartych na jakimś czynniku spajającym może być wszystko – także film, bo słowo „religia” wywodzi się w znaczeniu rzymskim od łacińskiego „religere” – za Cyceronem więc można powiedzieć, że religia za sprawą czynnika spajającego pozwala powtórnie odczytać rzeczywistość, a dzięki temu odczuć radość, bo dokonało się tego odkrycia czy też interpretacji za sprawą oddania części bogom, a więc filmowi. Chrześcijański Laktancjusz dołożył zaś do tej interpretacji jeszcze coś ciekawego, otóż religia ma również związek ze słowem „religare”, a więc jest czymś, co wiąże ponownie na właściwej drodze. Religią może być więc wszystko, a jakaś dziedzina sztuki w szczególności, bo zawsze jest ona emocjonalna, wynika z emocji przekładanych na dzieło, które jest wynikiem działania fizycznych sprawności ludzkiego ciała. Słowo to (religia) funkcjonuje w dzisiejszym świecie pełnym sprzecznych idei jakby na nowo, nie tylko w sensie opisu organizacji religijnych, ale funkcji charakteryzującej zachowanie grup ludzi, skupionych wokół przedmiotu lub wydarzenia, które powoduje ich reaktywne działanie. Elementy zachowania ludzi charakterystyczne dla religii można zaobserwować np. w Internecie, gdy na portalach tematycznych skupiają się ludzie o podobnych zainteresowaniach i tworzą środowiska fanowskie. To tak naprawdę zachowania quasi-religijne, a film jest znakomitym spoiwem dla obcych sobie ludzi, jak np. bóstwo, bo jest wynikiem bardzo twórczego i wizualnie efektownego działania artystycznego. Co więc ma wspólnego z tym słowo „plebs”?

Połączmy więc pozornie sprzeczne ze sobą pojęcia, jak to świetnie kiedyś w programie BBC Connections robił James Burke, żeby zdecydować, czy film może należeć do sztuki wysokiej, czy nigdy nie osiągnie dzisiejszego, elitarnego poziomu teatru oraz opery? Słowo „plebs” kojarzy się nam jednoznacznie źle i taką jego konotację odziedziczyliśmy po dość ponurym okresie w naszej europejskiej kulturze, którym było średniowiecze. Członkowie plebsu to najniższe warstwy społeczne, bez wykształcenia, miejsca do spania, jakiegokolwiek wartego określenia statusu społecznego, z uzębieniem jak u emerytowanego kibola Hutnika, a na dodatek niewykazujący żadnego zainteresowania sztuką. I co do wszystkich tych cech można by się zgodzić, prócz tej ostatniej, czyli zdolności, która chyba wciąż najbardziej zadziwia tzw. elity, których status od wieków określało nie tyle wykształcenie, ile środki finansowe. Za te środki finansowe oczywiście można było sobie kupić owo wykształcenie i poczuć się elitarnie mądrzejszym, lecz nie zawsze tak to działa. Przynależność do plebsu nie określała do końca zdolności intelektualnych i wrażliwości w dawnych czasach, jak i nie określa ich dzisiaj. Znajdziemy na to tysiące dowodów z życia codziennego. Koronnym dowodem z przeszłości jest zaś popularność teatru jako rozrywki czysto plebejskiej, jeszcze od czasów rzymskich, chociaż należy pamiętać, że średniowieczny i nowożytny plebs nie jest absolutnie tym samym, co wolni obywatele Rzymu – plebejusze.

Film więc zrodził się w czasach tarć społecznych, mając ogromne związki z teatrem i niższymi warstwami społecznymi, które stopniowo przemieszczały się wyżej w hierarchii społecznej, uzyskując coraz większy wpływ na rzeczywistość społeczną oraz rezygnując z tzw. klasycznej religijności na rzecz swobodnej działalności artystycznej i percepcji sztuki oraz rozrywki. Żeby jednak ostatecznie zdecydować, czy film może być współcześnie sztuką wysoką dla elit, zdefiniujmy jeszcze ostatnie pojęcie – czym jest ta sztuka wysoka.

Marvel jak wrzód mózgu

A więc sztuka wysoka, czy też kultura wysoka, to ta część kultury symbolicznej w danym narodzie, którą ceni się tak bardzo, że panuje powszechne przekonanie, że bez niej dane społeczeństwo utraci swoją tożsamość. Faktycznie niektóre dzieła filmowe można tak potraktować. Są ważne dla tożsamości. Pełnią nie tylko funkcję rozrywkową, ale i wychowawczą. Nigdy jednak ta funkcja nie powinna być ograniczona do jakiejś jednej wybranej grupy społecznej, podobnież tożsamość narodowa nigdy nie powinna stać ponad tożsamością gatunkową. W tym sensie film nie będzie elitarną rozrywką i nie powinien nią być. Jeśliby się taką stał, wypaczyłby się sens powstania tej dziedziny sztuki. Doskonale chyba wiemy, że tzw. kino propagandowe nigdy nie było zbyt dobre, niezależnie z której strony pochodziło, z tym że to bardziej wolnościowe chyba łatwiej estetycznie znieść, bo jest lepiej rzemieślniczo zrobione. Pamiętacie zapewne Smoleńsk.

Sylogistycznie nieco reasumując, religia nie musi mieć związku z żadnym bogiem, a plebs wcale nie jest taki głupi i jednak od wieków interesował się sztuką, a więc film spokojnie może być „religią plebsu”. Mało tego, jestem całkiem pewny, że do tego miłującego film plebsu należę i chcę należeć, bo to fajny na luzie „kościół”. Chcę i potrafię cieszyć się Bergmanem, ale i Marvelem, który podobno wyjada widzom mózgi. Niezobowiązująco bawiłem się  przy odcinku Grand Toura, kiedy Hammond chciał dać naszemu Jezusowi ze Świebodzina monetę, żeby coś dla niego zrobił, a także znalazł do niego „tylne wejście”, a Jamesowi Mayowi bez przerwy psuł się wiekowy crosley, aż musiał przesiąść się do zapasowego hot roda z napisem „cycki i browar”. Wysokim elitom by nie wypadało, bo zawsze przejmują się jakimś konwenansem lub tym, co ktoś o nich pomyśli, przez co mogą stracić swoją dotychczasową pozycję. Taki stosunek do świata doprowadza więc do licznych absurdów w postaci np. poważnej rady dawanej internautom przez ikonę stylu Irenę Kamińską-Radomską na temat tego, jak nie wypada zjadać publicznie banana, bo większość ludzi, a może właśnie kobiet, robi to jak małpa, na dodatek sugerując podtekst seksualny. Z pewnością pani Irena Kamińska-Radomska posiada gdzieś specjalną playlistę filmów dopuszczonych do oglądania przez ułożone panienki oraz tych, których nie należy puszczać młodzieży, bo ta natychmiast przejmie od postaci filmowych niewłaściwe zachowania lub wręcz się nieodwracalnie wykolei.

Może przez tego Marvela, Hammonda i oralny stosunek z bananem regularnie odbywany w stylu wygłodniałej małpy została mi tylko jedna zidiociała szara komórka, która skacze pod kopułką jak zdesperowana piłeczka do ping-ponga, wspominająca, jak to chociaż raz w życiu można spróbować spędzić kilka godzin pod wpływem meskaliny. Jestem przekonany jednak, że jedynym sposobem, żeby w dzisiejszych czasach nie zwariować i się przedwcześnie nie stać „sztucznym dorosłym”, jest potraktować sztukę filmową (i nie tylko) egalitarnie. Twórcom filmowym nieraz bardzo źle się wydaje, że stworzyli coś jedynego, tylko dla elity. Krytykom filmowym zaś nieraz błędnie się wydaje, że tylko oni rozumieją dane dzieło, bo są wykształconymi krytykami. Zapominają jednak zarówno o swoich korzeniach tkwiących zapewne w zupełnie innej klasie społecznej niż ta, w której są teraz, jak i o procesie kształtowania się sztuki w kulturze, której nie da się rozpatrywać, nie uwzględniając zmian społecznych, politycznych i ideologicznych. Wreszcie, co jest najbardziej smutne, zapominają o własnej przyjemności, wynikającej z poczucia swobody, braku ograniczania się jakimikolwiek ramami wynikającymi z dyskursu kulturowego. Bywa niestety tak, że twórcy zamieniają się w niewolników jakiejś interpretacji swoich dzieł, ciągnąc za sobą twórców filmowych, ale i – co gorsza – widzów. Stąd te kłótnie na „śmierć i życie” na forach internetowych, bo właśnie film to czasem paradoksalnie zbyt dosłownie i życiowo pojmowana „religia plebsu”. Film nie jest samotną wyspą, chociaż elity o przeróżnej proweniencji ideologicznej chciałyby go dzisiaj zawłaszczyć dla siebie, bo zrobił się zbyt masowy, czasem narzędziowy; ukazujący, co się z nami dzieje, często w momentach, kiedy jeszcze wcale tego nie widzimy lub agresywnie temu przeczymy. To jednak dobrze, bo wciąż kino jest medium żywo współistniejącym z nami emocjonalnie, a nie posągowym obrazem licytowanym beznamiętnie na aukcji przez zadufanych w swojej potrzebie obcowania ze sztuką bogaczy, który można co najwyżej w czasie publicznego happeningu wymalować farbą, pociąć szablą Olbrychskiego, opluć lub olać ciepłym moczem.

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA