THE CROWN. Pomiędzy prawdą a fikcją, czyli kto tu KŁAMIE
The Crown to serial wybitny. Bez dwóch zdań. Przez cztery sezony przyglądamy się rodzinie królewskiej, zastanawiając się jednocześnie nad tym, czy całemu temu splendorowi, który na bohaterów spływa, bliżej do błogosławieństwa jest, czy do klątwy. Realizacyjnie – w warstwie zdjęć czy montażu – to najwyższa telewizyjna półka. Podobnie w przypadku aktorstwa, które wręcz oczarowuje co rusz lepszymi występami, odważnymi interpretacjami. Nie jest to jednak recenzja. Odhaczać kolejnych punktów skądinąd zasłużonego zachwytu nad The Crown mi się po prostu nie chce, bo byłoby to tak przewidywalne, jak doświadczana z sezonu na sezon jakość tej produkcji.
Od pewnego czasu serial produkcji Netflixa funkcjonuje w mediach w zgoła innym kontekście. Mowa o kontrowersyjności wynikającej z faktu, iż pewne ukazane w nim wątki są niezgodne z prawdą. Stąd oburzenie rodziny królewskiej oraz negatywny medialny szum i… rosnąca popularność produkcji. Doszło nawet do tego, że brytyjski rząd zaczął wywierać na Netflix naciski. Lobbuje bowiem, by decydenci widowiska umieścili przed seansem stosowne oświadczenie informujące widza, iż mierzy się on z fikcją – podobne do tego, które informuje, iż jeśli bohaterka odcinka decyduje się zwymiotować do toalety niedawno skonsumowany posiłek, to Netflix, broń Boże, nie nakłania nas do tego rodzaju praktyk. Bo wiadomo, teraz trzeba wszystkim wszystko tłumaczyć, czarno na białym stawiać, coby przypadkiem nie myśleli, że bulimia jest promowana, a prawda przekręcana.
Podobne wpisy
Spieszę zatem i ja z wytłumaczeniem pewnych niejasnych, jak widzę, kwestii. Otóż serial dziełem fikcyjnym jest ze swej definicji. Owszem, stara zasada mówiąca o tym, że najlepsze scenariusze pisze samo życie, to prawda najszczersza. Poczytne powieści czy mięsiste scenariusze nie inaczej tworzone są właśnie jak na podstawie zapisków z gazet wszelakich, na które autorzy natknęli się podczas prac. Fikcja to zatem twórcze przetworzenie prawdy. Chyba nie myśleliście, że cała ta treść jest w stanie samoistnie zrodzić się w głowie pisarza, bez chociażby najmniejszego oddziaływania świata zewnętrznego, a dla piszącego – rzeczywistego? Otóż tak się nie da. To raz. A dwa, jeśli już bazuje on w sposób jawny na historii opowiedzianej przez życie (dodajmy – bardzo dobrze publice znanej), to nie istnieje zasada mówiąca o tym, iż należy te wydarzenia przekazać z dokładnością jeden do jednego. Istnieje jednak zasada – i tę zasadę znam dobrze tak jako krytyk, jak i kina odbiorca – mówiąca o tym, że dobry scenariusz musi opierać się na schematach narracyjnych, wprowadzeniach, rozwinięciach i kulminacjach, by umiejętnie wkręcić widza w akcję. Na tym ta sztuka zwana opowiadaniem polega.
Zobowiązanie, jakie osławiony Peter Morgan podjął wobec nas, widzów, nie polega zatem na tym, by opowiedzieć historię rodziny królewskiej taką, jaka ona była, gdyż nie o nudne dokumentalizowanie tu chodzi. Twórca jest w tym wypadku dramaturgiem, więc zadanie, jakie na siebie wziął, wiąże się przede wszystkim z zainteresowaniem widza, utrzymaniem jego uwagi oraz rozpaleniem jego emocji. To się w The Crown udaje, a już szczególnie w sezonie czwartym, który obfituje w sytuacje dla bohaterów niejednoznaczne, a co za tym idzie – wybitnie frapujące dla widza. Moim ulubionym momentem czwartego sezonu jest ten pozbawiony negatywnego przekazu, czyli zarazem ten, który dla mediów raczej nie jest łakomym kąskiem, gdyż umacnia wiarę w to, że między Karolem a Dianą jednak jakieś uczucie było – przynajmniej na chwilę. Mam na myśli moment wizyty w Australii, podczas której tamtejsza ludność pokochała Dianę za jej ludzkie oblicze, a świat po raz pierwszy przekonał się, jak jasno bije blask księżnej Walii. Widać tu parę młodych małżonków, którzy zdają sobie sprawę z sytuacji, w której znaleźli się poniekąd wbrew własnej woli. Para jednak podejmuje najpierw próbę rzeczowej rozmowy w celu wyjaśnienia, gdzie tkwi przyczyna niedoli. I skutkuje to tym, że jako widzowie mamy okazję zobaczyć jeden z najbardziej romantycznych momentów tego sezonu The Crown, gdyż dający wiarę w to, iż bez względu na ciężar okoliczności szansę na miłość można sobie dać zawsze.
Już jednak w trakcie trwania tego odcinka coś się przełamuje, po raz kolejny piętno korony daje się Karolowi i Dianie we znaki. Jako widz wiem, że Australia będzie później przywoływana jako moment zwrotny, od którego wszystko zaczyna iść jak po grudzie, gdyż powrót do rzeczywistości okazuje się boleśnie rozczarowujący. I tu poniekąd rozumiem rodzinę królewską, chcącą jak tylko się da umacniać swój pozytywny wizerunek – tym bowiem podtrzymują swój byt. Serial niejednokrotnie podkreślał, że konserwatywna monarchia musiała niejednokrotnie uginać się przed społeczeństwem za sprawą kulturowego postępu, wyrażanego np. zainteresowaniem transmisją ślubu w telewizji. Jestem przekonany, że kontrowersje związane z serialem Petera Morgana to dla rodziny królewskiej jeden z tego rodzaju momentów, z którym trudno im będzie sobie poradzić. Nie dość, że stworzono serial o królowej Elżbiecie ukazujący jej ludzkie oblicze, to jeszcze odważono się zajrzeć pod maski jej najbliższych, w tym syna i synowej. Taki już mamy czas, że zaglądanie za kulisy stało się powszechne, a Internet w tym pomaga.
Problem z postrzeganiem The Crown jest taki, że choć jest to serial fikcyjny, to jednak bazuje on na wydarzeniach bardzo dobrze nam znanych. Sam jako dziecko żyłem medialnymi doniesieniami o nieszczęściu księżnej Diany, solidaryzując się z jej – umacnianym zewsząd – obliczem smutku. Peter Morgan wsadził kij w mrowisko, zaglądając do pałacu Buckingham w momencie, gdy pojawia się w nim dobrze nam znana księżna. Bo tak jak poprzednie sezony były wygodne tak dla nas, jak i dla rodziny królewskiej, gdyż odnosiły się czasów dawnych lub do relacji z osobami, które już nie żyją, tak teraz mamy do czynienia z otwarciem ran, które u niektórych nie zdołały się jeszcze zagoić. Trudno tu zatem o bierną postawę. Książę William, syn Diany, jest w wywiadach zaniepokojony tym, w jaki sposób pokazano w serialu jego matkę oraz jej relację z ojcem. Ponoć zarówno w tym wypadku, jak i w kilku innych momentach mamy do czynienia z wyraźnym przeinaczaniem faktów, co utrwala negatywny wizerunek korony brytyjskiej. I co w związku z tym?
Zdaję sobie sprawę, że to śliski temat. Zdaje sobie sprawę także z tego, że istnieje różnica między opowiadaniem o faktach sprzed stu czy pięćdziesięciu laty, gdy świadków już brak, a opowiadaniem o faktach sprzed lat dwudziestu czy dziesięciu. Dalej będę jednak utrzymywał, że Peter Morgan nie dopuścił się niczego złego. A to dlatego, że jego celem było przede wszystkim zinterpretowanie tego, co przez lata odbywało się (dodajmy – z pieniędzy Brytyjczyków) za zamkniętymi drzwiami pałacu Buckingham. Rozwiania aury tajemnicy, której gęstość zaczęła wywoływać w nas niepokój. Co z tej interpretacji się wyłania? To, że ten niezdrowy blichtr i sztafaż, w jakim zamknęliśmy rodzinę królewską, z czasem zaczął nadto ich uwierać, gdyż uniemożliwił zaczerpnięcie łyku prawdziwej miłości. To, że bez względu na to, jak bardzo wierzymy w ideały, stanowią one jednie mrzonkę. Co w tym jest nieprawdziwego? Co z tego wymaga dopowiedzenia przed seansem?
Mówi się, że na złodzieju czapka gore. Jeśli rodzina królewska tak bardzo przejmuje się, że poszczególne niuanse przedstawione w The Crown zakłócają nasze obcowanie z prawdą, to wychodzi na to, że co jak co, ale na temat propagandy fałszu coś jednak wiedzieć muszą.