TERMINATOR 2 to AUTOPLAGIAT. I co teraz?
Terminator: Mroczne przeznaczenie nie jest dobrym filmem. Tak przynajmniej zawyrokowali ci, którzy mieli już okazję go zobaczyć. Nie jest też filmem, który zarobi na siebie jakiekolwiek pieniądze, co pokazują dotychczasowe wyniki w światowym box office. A miało być tak pięknie, prawda? Nie tylko dzięki udziałowi Jamesa Camerona i powrocie oryginalnej obsady w postaci Lindy Hamilton i Arnolda Schwarzeneggera, ale też po pierwszych recenzjach, które obiecywały film po prostu udany.
Nigdy nie dawajcie się jednak zwieść. Pierwsze recenzje wielkich hollywoodzkich produkcji zawsze są pozytywne, bo tak ten system działa (co jest zresztą tematem na inny tekst). Tym razem jednak wyjątkowo można było wynieść z nich coś ciekawego. Recenzenci pisali bowiem, że obraz Tima Millera przypomina Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy, czyli mocno trzyma się osi fabularnej pierwszego filmu serii. W kontekście tej opinii pojawiły się już pierwsze jęki niezadowolenia, że oto dostaniemy kolejny film, który tylko udaje sequel, a który naprawdę jest tegoż remakiem. Oczywiście z obowiązkowym spostrzeżeniem, że to rak toczący współczesne kino. Bo takie było wspomniane Przebudzenie Mocy (z czym średnio się zgadzam – widzę film Abramsa bardziej jako zbiór motywów z całej oryginalnej trylogii, co też jest tematem na inny tekst), wcześniej pierwszy Creed (czego nie widzę w ogóle), a jeszcze wcześniej Superman: Powrót.
Rozczarowani fani, zdaje się, nie zauważyli, że te pseudosequele powstawały już dawniej i wcale nie są cechą charakterystyczną dla epoki (spójrzmy chociażby na najbardziej leniwy scenariusz świata, czyli Kevina samego w Nowym Jorku!) oraz że swoistym remakiem pierwszego Terminatora był już… Terminator 2: Dzień sądu.
Tak. Terminator 2: Dzień sądu był remakiem Terminatora na miarę relacji Gwiezdne wojny: Nowa Nadzieja – Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy.
Zanim wyłączycie stronę, skomentujecie tekst i ocenicie całość jako stek bzdur, pozwólcie mi zauważyć, że Terminatora otwiera prolog przedstawiający wojnę w przyszłości, a jego sequel… prolog przedstawiający wojnę w przyszłości. W pierwszym filmie do przeszłości przybywa postać grana przez Arnolda Schwarzeneggera, w drugim do przeszłości przybywa… sami domyślacie się kto. Następnie w obu produkcjach nagi Terminator w brutalny sposób zdobywa ubranie, a w tym czasie do przeszłości przybywa też drugi przybysz. W jedynce oczywiście Kyle Reese, w dwójce demoniczny T-1000. Obaj muszą uporać się z policją, aby następnie zacząć szukać swojego celu – jeden w książce telefonicznej, drugi w policyjnym komputerze. Wtedy też owe cele poznajemy – kolejno Sarę Connor jadącą beztrosko na skuterze i jej syna Johna, który na motocyklu opuszcza dom rodziny zastępczej. Kiedy Reese w jedynce śledzi Sarę, T-1000 w dwójce szuka Johna. Sarah w Terminatorze trafia do klubu Tech Noir, John w Terminatorze 2 do królestwa automatów w centrum handlowym. Tam też dochodzi do konfrontacji obu przybyszów i obrony wcześniej obranego celu.
I tak dalej, i tak dalej… Wierzcie mi (lub sprawdźcie sami!), że aż do końca obu filmów scenariusz Terminatora prowadzi Terminatora 2 jak po sznurku aż do finału w obowiązkowej industrialnej scenerii, gdzie protagoniści trafiają na ślepą uliczkę, podczas gdy za plecami już czai się ich morderczy przeciwnik. Finałowy pojedynek nie może oczywiście odbyć się bez metalowego pręta. Kyle w jedynce zasłania Sarę, chcąc bronić ją przed antagonistą. W dwójce Sarah w niemal identycznym ujęciu broni swojego syna.
Czy to znaczy, że Terminator 2: Dzień sądu to zły film? Albo że porównuję go do niesławnego już (a to wyczyn!) Mrocznego przeznaczenia? Broń boże, sequel Terminatora to wzorowe kino akcji, jeden z największych monumentów fantastyki naukowej i jedna z najlepszych kontynuacji w historii Hollywood. Tego drugiego raczej nie będzie można opisać żadnym z tych tytułów. Celem mojego krótkiego tekstu nie była zatem krytyka filmu Jamesa Camerona z 1991 roku. Celem była (jak w większości moich felietonów) serdeczna prośba – przemyślmy dwa razy, zanim po raz kolejny będziemy chcieli powiedzieć, że kiedyś to było, a teraz to już nie jest.
Remake udający sequel, czerpanie z cenionych pierwowzorów, podkradanie pomysłów, żerowanie na sentymentach. To nie są nowe sztuczki Hollywood. Tylko my jacyś starsi, bardziej zgorzkniali i może nas te sztuczki już nie bawią.