NIGDY SIĘ NIE PODDAWAJ! ROCKY. Ponad 40 lat walki o swoje
Dokładnie tego dnia – 21 listopada – w 1976 roku do kin trafiła niepozorna historia boksera amatora z nikomu nieznanym aktorem w głównej roli. Był to oczywiście Rocky z Sylvestrem Stallone’em. Kultowy dziś film, który przyniósł twórcom trzy Oscary (przy imponującej liczbie dziesięciu nominacji), rozpoczął oszałamiającą karierę Stallone’a i otworzył trwający do dziś cykl filmów. Filmy z Rockym (chciałoby się napisać „o Rockym”, ale z uwagi na Creeda i jego zbliżający się sequel przyimek „z” wydaje się bardziej adekwatny) to wyjątkowa w historii kina amerykańskiego seria. Wyjątkowa także dla mnie.
Podobne wpisy
Jest to kino niespotykanie jak na warunki amerykańskie autorskie. Historia Rocky’ego rozpoczyna się od napisania scenariusza przez Sylvestra Stallone’a i odbijania się od kolejnych drzwi niezainteresowanych tą opowieścią producentów. Kiedy w końcu znalazł się chętny, nie chciał w roli tytułowej obsadzić Stallone’a. Jak wiemy, koniec końców ten postawił na swoim i od tej pory seria bezsprzecznie kojarzona jest tylko z jego nazwiskiem.
Od drugiej części aż do pożegnania z główną serią Stallone nie tylko pisał scenariusze, ale – z przerwą w postaci piątej odsłony – także reżyserował cykl. Znakomicie zresztą widać, jak mocno historia Rocky’ego stanowi odbicie życia gwiazdora. Pierwsza część to i dla Stallone’a, i dla Rocky’ego ogromna szansa na zaistnienie. „Po raz pierwszy w życiu nie będę czuł się jak kolejny frajer z okolicy” – mówi napisany przez niego bohater. Druga powstaje w momencie, kiedy Stallone nie wie, jak radzić sobie ze zdobytą sławą, a trzecia i czwarta, kiedy cierpi na jej nadmiar i powoli zamienia się w parodię samego siebie. Piąta z kolei, kiedy wraz z końcem lat dziewięćdziesiątych gwiazda Stallone’a zaczyna nieco tracić swój blask i podobnie Rocky odchodzi w cień…
Oczywiście wielki powrót do roli stanowi Rocky Balboa, gdzie nieco zapomniany i bardziej wyśmiewany Stallone wraca w wielkim stylu do swojej serii i tak jak jego bohater chce po raz ostatni stanąć na ringu i udowodnić, na co go jeszcze stać. „Na początku każdy myślał, że to żart, włącznie ze mną. Teraz nikt się nie śmieje!” – wykrzykuje w finale do Rocky’ego syn, co oczywiście stanowi doskonałe nawiązanie do reakcji widzów i fanów serii na wieść o powrocie do niej Stallone’a.
Przy kolejnym odświeżeniu marki – tym razem przy okazji spin-offu o synu Apolla Creeda – Stallone oddaje serię w obce ręce i po raz pierwszy nie pisze scenariusza do filmu z udziałem Rocky’ego. Znów ma to odbicie w fabule, gdzie głównym bohaterem zostaje Adonis, a Rocky pełni funkcję jego mentora, ducha minionej epoki.
Decyzja zresztą doskonale opłaciła się Stallone’owi, który – poprowadzony przez Ryana Cooglera – stworzył iście przejmującą kreację, za którą otrzymał Złoty Glob i nominację do nagrody Akademii. Podczas gali rozdania Złotych Globów wygrana Stallone’a przyjęta została owacjami na stojąco i z wyraźną radością wypisaną na twarzy największych nazwisk Hollywood. Trudno zresztą nie podzielać entuzjazmu śmietanki show-biznesu. Cykl zawsze dotyczył tylko jednego – udowadniania samemu sobie, że zwyczajnie można. I oto Stallone, odgrywając tę samą rolę po raz SIÓDMY, zbiera za nią jedną z najbardziej prestiżowych filmowych nagród. Za rolę, której nikt nie chciał mu w latach siedemdziesiątych powierzyć. Trudno rozgraniczyć filmową fikcję i rzeczywistość – Stallone i Balboa od ponad czterdziestu lat uczą nas, że nie można się poddawać, i robią to lepiej niż jakikolwiek trener personalny. Sam Stallone zresztą podziękował ze sceny Rocky’emu za bycie najlepszym przyjacielem na świecie.
Ledwie w niedzielne popołudnie w związku z nadchodzącą premierą Creeda II rozpocząłem kolejną powtórkę całej serii, zaczynając oczywiście od pierwszego Rocky’ego, a zupełnie nie zwracając przy tym uwagi, że w środę świętować będziemy czterdzieste drugie urodziny filmu. Teraz wracam myślami do jego zakończenia i tego, jak się czułem, kiedy na nie patrzyłem. Rocky’emu udaje się dotrzeć do końca ostatniej rundy w oszałamiająco wyczerpującym pojedynku z Apollem, na ring wdziera się przywołana jego rozpaczliwym krzykiem partnerka, para wyznaje sobie miłość, a z głośników wybrzmiewa znakomita muzyka Billa Contiego – znałem i doskonale pamiętałem ten finał, a mimo to zacząłem płakać. Nie uroniłem łzy, ale właśnie zacząłem płakać. Powiedziałem – być może w myślach, a może na głos – to samo co Adrian – „Rocky, kocham cię”.