Drugie Dno #33: Pod nóż w imię piękna, czyli targi cielesnej próżności
Już niedługo będziemy mieli okazję oglądać w kinach trzecią część przygód nieporadnej Bridget Jones. Choć fakt ten niespecjalnie mnie ekscytuje, to jednak jest w nim coś, wobec czego trudno mi pozostać obojętnym. Tym czymś jest wygląd Renée Zellweger, czyli aktorki wcielającej się w tytułową postać. Gołym okiem widać, że pod wpływem zabiegów plastycznych jej twarz zmieniała się diametralnie. Nie wiem jak was, ale mnie ta metamorfoza przeraziła. Okazuje się bowiem, że przy użyciu kilku magicznych pociągnięć lekarskiej różdżki możemy stać się dziś zupełnie inną osobą!
[quote]Co napędza ten irracjonalny kult piękna? Czy w zabiegach plastycznych, będących pokłosiem owego kultu, istnieją jeszcze jakieś granice?[/quote]
Już w starożytności zaczęto przykładać przesadą uwagę do wyglądu ciała. Ramy piękna były bowiem ściśle określone, a wszelkie odstępstwa od estetycznej reguły nie były traktowane przychylnie. Piękno we wszelkiej sztuce było sumą harmonijnie dobranych elementów, wynikiem odpowiedniego układu i proporcji, odczuwanego obiektywnie. Dlatego w społeczeństwie od wieków faworyzowani są ładni, a brzydcy spychani są na margines. Medycyna estetyczna, jako ten mało inwazyjny sposób poprawiania własnego wyglądu i dążenia do doskonałości, miała już swoje początki w antycznej Grecji, Rzymie i Egipcie. Dopiero w latach siedemdziesiątych XX wieku we Francji, zabiegi te weszły na salony, stając się osobną dyscypliną lekarską. Dziś, między innymi za sprawą rozwoju technologii, możliwości lekarzy i chirurgów w zakresie poprawy wyglądu elementów ciała powoli stają się nieograniczone.
Skrzętnie korzystają z tej możliwości gwiazdy dużego ekranu. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Dlaczego akurat w tym zawodzie jest to takie popularne? Ano dlatego, że tak, jak wielu z nas do wykonywania pracy potrzebuje rąk, tak aktor, przede wszystkim potrzebuje twarzy. Specyfika jego pracy jest brutalna – jesteś brzydki, stary, posiadasz defekt twarzy – wypadasz za burtę (lub dryfujesz na innej, trzeciorzędnej łodzi). Wiemy przecież, jak krótki jest sceniczny żywot aktorek, których najlepsze lata zawodowej pracy (i najwyższych gaż) przypadają gdzieś pomiędzy dwudziestym a trzydziestym piątym rokiem życia. Później, czyli z chwilą pojawienia się na twarzy pierwszych zmarszczek, o pierwszoplanowe role jest coraz trudniej, przez co na powierzchni utrzymują się tylko najsilniejsze marki pokroju Julii Roberts. O Meryl Streep czy Helen Mirren nawet nie wspominam, gdyż według mnie stanowią chlubny fenomen tej branży.
Wśród mężczyzn także znajdą się tacy, którzy z uwagi na swój dawny wizerunek czują presję w związku postępującymi efektami starzenia. Widać to na przykład u Johna Travolty i Sylvestra Stallone’a, których ingerencja we własną urodę jest już posunięta dość daleko (wiem, że są też przypadki skrajne, ale wolałbym spuścić na nie zasłonę milczenia). I tak jak w ich przypadku nie podzielam przyjętych sposobów na odmłodzenie, tak wiem, że przemysł niejako ich do tego zmusił. Z przeprowadzonych ostatnio na Uniwersytecie Południowej Kalifornii badań wynika, że kino nie jest obecnie dobrym miejscem dla starszyzny. Po analizie stu największych hitów ubiegłego roku zauważono, że na cztery tysiące sześćdziesiąt sześć postaci posiadających kwestie mówione tylko jedenaście procent było postaciami po sześćdziesiątce. Jeżeli już starsza osoba pojawia się na ekranie, to jest właśnie mężczyzną.
Nie zmienia to jednak faktu, że w filmach – czy to na skutek naszych potrzeb, czy też z inicjatywy samych producentów – najczęściej pojawiają się postacie piękne i młode. Zabawne, ale najwyraźniej nie ma przypadku w tym, że w ostatnich dekadach w popkulturze na nowo daje się we znaki wizerunek wampira – toż jest on przecież symbolem wiecznej młodości, czyli niedoścignionego marzenia każdego człowieka. Nikt jednak nie bierze pod uwagę, że opieranie się śmierci i efektom starzenia jest przecież dla krwiopijcy największą klątwą.
Wracając do meritum: to, jak ważna jest dla aktora twarz – czyli jego główne narzędzie pracy – najlepiej wyraża przypadek Montgomery’ego Clifta. W latach pięćdziesiątych był obok Jamesa Deana jednym z popularniejszych aktorów młodego pokolenia. Jego wyjątkowa aparycja zapewniała mu wiele charakterystycznych ról. Niestety w 1956 roku, a dokładniej w okresie zdjęć do W poszukiwaniu deszczowego drzewa, za sprawą tragicznego wypadku nastąpiło załamanie kariery ulubieńca publiczności. 12 maja, w drodze powrotnej po suto zakrapianej imprezie u przyjaciół, Clift rozbił samochód na słupie telefonicznym. Aktor wyraźnie okaleczył twarz, doznał złamania nosa, pęknięcia żuchwy. Operacja plastyczna, której przeprowadzenie było koniecznością, nie wyeliminowała jednak wszystkich defektów, a co za tym idzie, nie była w stanie przywrócić aktorowi dawnego blasku. Aktor, co prawda, nie przestał grać, ale stracił status amanta. Clift popadł w depresję, zaczął pić na umór, a jego upadek historia okrzyknęła jako najdłuższe samobójstwo w Hollywood.
To smutne i prawdziwe zarazem, jak bardzo aktorzy uzależnieni są od swojego wyglądu. To on zapewnia im byt, to dzięki niemu cokolwiek w branży znaczą. Nie wiem, jaki był charakter zabiegu, który przeszła Renée Zellweger, bo się na tym nie znam. Wiem jednak, że musiał to być z jej strony akt desperacji. Wyobrażam sobie ją, ślęczącą przed lustrem, wspominającą okres świetności. Wyobrażam sobie ją uznającą, że przeminięcie kolejnych kart z kalendarza jest znakiem zbliżającej się bezużyteczność. Chce mi się płakać nad jej losem i losem podobnych jej aktorek, które po to, by istnieć, zmuszone są kreować fałsz. Fałsz, którego oddziaływanie w kulturze jest głębsze.
Bo nie mam na myśli tylko tych wszystkich młodych kobiet, które wpatrzone w niestarzejące się gwiazdy, decydują się na przeróżne zabiegi plastyczne, wyzwalając w sobie pragnienie osiągnięcia nieistniejącego ideału. Żal mi także tych młodych mężczyzn, którzy na skutek przesytu nierealistycznego piękna, spoglądając rano w oblicze partnerki, nie potrafią w sobie wykrzesać tego samego zachwytu, który wyzwala się w nich podczas kontaktu z idolką srebrnego ekranu. Żal mi w końcu nas wszystkich, którzy za sprawą wiary w wykreowaną medialnie fantasmagorię, nie potrafimy pogodzić się z naturalnymi skutkami przemijania i innymi odstępstwami od normy.
korekta: Kornelia Farynowska