search
REKLAMA
Felietony

Dlaczego w święta NIE BĘDĘ oglądał KEVINA SAMEGO W DOMU

Tomasz Raczkowski

23 grudnia 2018

REKLAMA

Od wielu lat święta kojarzą się nam filmowo z klasyczną komedią familijną Kevin sam w domu. Coroczny seans tego filmu to już w zasadzie świecka tradycja, bez której wiele osób nie wyobraża sobie właściwego przeżycia Bożego Narodzenia. Kilka lat temu zapowiedź niewyemitowania Kevina… w telewizji wzbudziła falę społecznego oburzenia i protestów, które doprowadziły do przywrócenia filmu do świątecznej ramówki. Mnie jednak zawsze wydawało się, że coś w tej świątecznej kultowości nie pasuje. Sam nie będę oglądał Kevina samego w domu podczas świąt, w dużej mierze z powodów wymienionych poniżej. Co więcej, część z nich sprawia, że dosyć wątpliwe wydaje mi się samo uznawanie hitu z Macaulayem Culkinem w roli głównej za film wpisujący się w atmosferę rodzinnych świąt.

Powód 1: dlaczego Kevin został sam w domu?

Wszyscy wiemy, jaki jest punkt wyjścia fabuły Kevina samego w domu. Przypadkowo zostawiony samotnie w święta jedenastolatek musi stawić czoła czyhającym na rodzinny dom rabusiom. Oczywiście jest to świetny punkt wyjścia do komedii, w której małe dziecko staje się „panem domu” i broni go przed dorosłymi złoczyńcami. Z tym, że jeśli pomyślimy nad tym trochę dłużej, to film Chrisa Columbusa jest dojmująco smutną, pesymistyczną wizją rozkładu relacji rodzinnych i wyalienowania w gronie najbliższych. Trudno o bardziej bolesną antytezę familijnej bliskości i troski niż pokazywana w filmie obojętność rodziny wobec Kevina, która skutkuje pozostawieniem go w domu – umówmy się, świadczy to zasadniczo o minimalnej uwadze poświęcanej dziecku i jego zlekceważeniu w świątecznym zamieszaniu. W czasie, w którym bliscy powinni się wspierać, a tradycyjnie każdy otrzymuje swoją dawkę ciepła, jedenastolatek jest tak dalece nieznaczący dla rodziny, że pozostawia go ona samego w domu. Jest to przygnębiające tym bardziej, że…

Powód 2: pesymistyczna perspektywa sequela

…sytuacja powtórzyła się rok później. Już w epilogu Kevina samego w domu widać, że rodzina niespecjalnie przejęła się swoim przeoczeniem i tym, co przeżył Kevin. W kolejne święta zostaje on więc również pozostawiony, tyle że na lotnisku. Co prawda tym razem więcej w tym splotu nieszczęśliwych pomyłek, jednak wygląda na to, że po prostu chłopiec wciąż umyka uwadze rodziców. W tym kontekście świątecznemu oglądaniu Kevina… nie sprzyja perspektywa braku faktycznego happy endu w pierwszym filmie. Traumatyczne zdarzenie (dla dziecka samo już pozostawienie przez najbliższych należałoby za takie uznać) w tej konwencji powinno prowadzić do zjednoczenia, zacieśnienia więzów rodzinnych i odzyskania przez Kevina rodzinnej bliskości. Brak zaakcentowania takiej puenty w odniesieniu do McCallisterów czyni Kevina samego w domu dosyć niekomfortowym seansem.

Powód 3: sadyzm małego nicponia

W myśl klasycznych reguł psychologii niespecjalnie dziwi, że odrzucony i ignorowany Kevin rozwinął w sobie psychopatyczne skłonności. Przeanalizujcie tylko kolejne pułapki i konfrontacje z parą złodziei. W większości z nich poza chęcią odparcia szturmu widać dyskretne okrucieństwo i radość z zadawanego bólu przekraczające obronę konieczną. Zobaczcie też, z jakim spokojem planuje i realizuje kolejne zasadzki, które z czasem zaczynają przypominać wymyślniejsze tortury. Nawet w wersji, którą znamy, a więc w bezkrwawej i tonującej brutalność, jest to film momentami szokujący, jeśli weźmiemy pod uwagę kontekst poszczególnych scen. Oglądając Kevina, widzę więc nie pokrzepiającą historię rezolutnego chłopca, ale niepokojącą, potencjalną genezę genialnie zorganizowanego sadysty. Zwłaszcza jeśli pamięta się rolę samego Culkina z Synalka, niszczącą bezpowrotnie maskę niewinnego chłopczyka. Kevina McCallistera spotkaliśmy dwa razy – pomyślcie, na kogo mógł wyrosnąć po takich doświadczeniach, uruchamiających drzemiące w nim pokłady cynizmu i sadyzmu.

Powód 4: niepokój opustoszałego osiedla

Marisol Nichols, The Sting

Wielu z nas wyjeżdża na święta z domu, pozostawiając swoje codzienne lokum opuszczone. Ta uniwersalna praktyka jest zarówno punktem wyjścia dla Chrisa Columbusa i spółki, jak i podstawą planu działania filmowych włamywaczy, Harry’ego i Marva. Pomimo komediowego przerysowania i familijnej powłoki zmiękczającej dosłowność filmu perspektywa buszujących swobodnie pośród opustoszałych domów złodziei nie nastraja zbyt optymistycznie, zwłaszcza gdy oglądamy Kevina… z dala od domu. Intensywne przyswajanie tej wizji, w której spokojne, amerykańskie przedmieście zamienia się w dogodną arenę działań złoczyńców (swoją drogą łączy to Kevina samego w domu z klasycznym imaginarium slasherów), może przyprawić cieszących się świątecznymi odwiedzinami widzów o lekką paranoję, każącą niepokoić się o los swojego dobytku, pozostawionego jako łatwy łup dla prawdopodobnie mniej pociesznych niż Harry i Marv rabusiów.

Powód 5: współczucie dla przeciwników

honest-action-video-home-alone-the-many-deaths-of-harry-and-marv

Chyba każdy na pewnym etapie przygody z Kevinem… choć raz przyłapał się na tym, że zaczął kibicować parze rabusiów czyhającej na dobra McCallisterów. W związku ze wskazanym wyżej okrucieństwem naprawdę przykro mi się robi, kiedy po raz kolejny oglądam upokorzenia i tortury zadawane przez tytułowego (w wersji polskiej) bohatera duetowi granemu przez Joego Pesciego i Daniela Sterna. Trudno też patrzy się na Joego Pesciego, dla mnie i wielu kinomanów ikonę kina gangsterskiego, ośmieszanego przez małe dziecko. Jeśli Tommy DeVito ma być slapstickowym nieudacznikiem, wolę żeby jego oprawcami byli Martin Riggs i Roger Murtaugh. Z tym wiąże się też inny problem – nieprzyjemnie ogląda się Pesciego, zaciągającego nieustannie werbalny hamulec ręczny, niepozwalający mu wykorzystać swojego wielkiego atutu, jakim jest wyrzucanie z siebie w iście poetycki sposób potoku przekleństw. Tak czy inaczej, całkiem szczerze, nie przepadam za spektaklem upokorzeń i porażek głównych bohaterów – których łączy być może najgłębsza w całym dyptyku kumpelska więź.

***

To tyle ode mnie. Oczywiście Kevin sam w domu to familijny klasyk, któremu nie odbieram wartości – po prostu nieszczególnie pasuje mi do atmosfery bożonarodzeniowej. Szukając świątecznej rozrywki, sam wybiorę się w inne rejony, gdzie znajduję od lat mieszankę prawdziwych rodzinnych emocji i luzu – moim wigilijnym gościem będzie jak co roku John McClane.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów. W wolnych chwilach namawia znajomych do oglądania siedmiogodzinnych filmów o węgierskiej wsi.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA