Dlaczego DJANGO to NAJSŁABSZY film QUENTINA TARANTINO
Uwielbiam twórczość Quentina Tarantino. Banalne, ale szczere. Gdybym miał poustawiać jego filmy na osi, od ukochanych do tych, które bardzo cenię, po skrajnej lewej stronie (ukochane) znalazłaby się Jackie Brown, za nią Pulp Fiction, potem Bękarty wojny i Wściekłe psy (razem, bo nie umiem wybrać!), dalej Kill Bill vol. 1, Pewnego razu w Hollywood, Kill Bill vol. 2, Death Proof i po prawej Nienawistna ósemka (nie przepadam, ale cenię). Poza skalą leży Django. Uważam, że jest to film niegodny Quentina Tarantino – a przynajmniej nie w całości. Genialny samouk wyznaczył poprzeczkę bardzo wysoko – dlatego nie uważam Django za coś kiepskiego. Po prostu mam wrażenie, jakbym oglądał film nie Quentina, lecz kogoś, kto próbuje zrobić film w stylu Quentina.
Zabawa gatunkiem czy zabawa w gatunek
Fascynacja Tarantino gatunkiem westernu nie jest tajemnicą. Od samego początku kariery często wskazywał Sergio Leone i Dona Siegla jako jednych ze swoich mistrzów. Wśród jego ulubionych filmów (a ich listy reżyser publikuje często i ochoczo) znajdziemy zarówno klasyczne westerny, jak 3:10 do Yumy tudzież Rio Bravo, jak i rewizjonistyczne dzieła Samuela Fullera czy Sama Peckinpaha. Reżyser chętnie korzystał z westernowych ścieżek muzycznych (motyw z Alamo w Bękartach wojny, muzyka Ennia Morricone w Kill Bill), westernowych tropów (bohater Michaela Madsena w Kill Bill, pojedynki w Bękartach wojny, scenografia i dialogi Od zmierzchu do świtu, do którego napisał scenariusz) i westernowych aktorów (Kurt Russell, znany m.in. z roli szeryfa Wyatta Earpa, pojawił się w Death Proof, a Michael Parks w obu częściach Kill Bill). Pytaniem nie było, czy Tarantino zdecyduje się w końcu na realizację westernu, ale – kiedy.
W 2012 na ekrany kin wszedł Django, którego tytuł jest bezpośrednim nawiązaniem do spaghetti westernu z 1966 roku w reżyserii Sergia Corbucciego, z tytułową rolą Franco Nero. Film opowiada historię czarnoskórego niewolnika (Jamie Foxx), który w towarzystwie białego łowcy nagród (Christoph Waltz) próbuje oswobodzić swoją ukochaną (Kerry Washington) z rąk socjopatycznego, rasistowskiego plantatora (Leonardo DiCaprio). Formalnemu eksperymentowi Tarantino zdecydowanie bliżej do ekspresjonistycznych lub wręcz rewizjonistycznych arcydzieł Leone, Fullera i Peckinpaha niż do klasyki. Na papierze wszystko prezentuje się apetycznie. Niestety, Tarantino wpadł w kilka pułapek: zbytnio zaufał swojemu scenopisarskiemu instynktowi, nie odnalazł się w nakręconym materiale bez pomocy swojej etatowej montażystki Sally Menke (zmarła w 2010 roku) i pozwolił aktorom (Waltzowi i DiCaprio) jedynie prześlizgnąć się po scenariuszu.
Nieostry ołówek scenarzysty
Już sam początek jest zdecydowanie słabszy od każdego poprzedniego początku w filmach Quentina. Nie muszę chyba przywoływać sceny otwierającej Wściekłe psy ani genialnej 20-minutowej sceny dialogowej z prologu Bękartów wojny? Mało kto potrafi zacząć film tak, jak robi to Tarantino. Początek Django to jednak zupełnie inna para ostróg. Poznajemy w nim Kinga Schultza – łowcę nagród o całkiem słusznym kompasie moralnym. Pozbawia życia dwóch łotrów, a ich czarnych niewolników oswobadza. W swojej nieomylności i pewności siebie King miał zapewne dominować sceny tak samo, jak robił to Hans Landa w wykonaniu Christopha Waltza. Różnica jest jednak ogromna – Landa próbuje zniszczyć bohaterów, z którymi automatycznie się identyfikujemy i o których los się martwimy (Żydzi ukrywający się w piwnicy). Schultz po długich przemowach i pokazach kurtuazji morduje dwóch handlarzy niewolników.
Dlaczego ta scena nie działa? Trudno nie porównywać jej z początkiem Bękartów wojny, niech mi będzie wolno więc posłużyć się takim porównaniem. W jednej bezbłędny zabójca chce zabić niewinnych, w drugiej bezbłędny zabójca chce zabić winnych. Widać różnicę? Wstęp Django nie budzi emocji i napięcia (w Bękartach pot spływa mi po plecach przy każdym seansie!), bo stawki są niskie. Nie mamy kogo się bać – bo Schultz dominuje nad bandytami od początku sceny; nie mamy komu współczuć – bo do końca nie wiemy, o co chodzi Schultzowi; nie mamy się czym przejmować. Po chwili do akcji wkracza sam Django i film na 40 minut zmienia się w ich wędrówkę i poszukiwanie przygód.
Dowiadujemy się, że Django ma żonę i chce ją odnaleźć. Schultz zgadza się mu pomóc. I przez pół godziny wędrują i zabijają ludzi, którzy mogą wiedzieć coś więcej. Czego tu brak? Ekhm, tak jakby – konfliktu? Nie ma nic nudniejszego na ekranie niż dwie postacie zgadzające się ze sobą. Nawet przyjacielskie relacje – jak chociażby szeryf i jego zastępca w Rio Bravo lub Vincent i Jules w Pulp Fiction – oparte są na niezgodzie i konflikcie. Cała sekwencja, w której bohaterowie docierają do postaci Big Daddy’ego (Don Johnson), jest w zasadzie nieistotna z punktu widzenia fabuły. Rozumiem ideę hang-out movie, którą Tarantino rozumie i praktykuje, ale po mistrzu dialogu i filmowego charakteru oczekiwałbym ciekawszej, głębszej, mniej jednoznacznej i znacznie zabawniejszej relacji.
Django i Schultz łażą tu i tam, zajmują sobie miejsca w malarskich, wysmakowanych kadrach Roberta Richardsona, wymieniają się ciekawostkami… i do niczego sensownego to nie prowadzi. Ostrze Tarantinowskiego dialogu chwilowo się stępiło, co najlepiej widać w scenie z maskami zakładanymi przez ludzi Big Daddy’ego. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ta scena wygląda jak wyjęta ze scenariusza jakiegoś podlotka pragnącego naśladować Tarantino. Tak, wyłapuję aluzję do Ku-Klux-Klanu, ale jest to aluzja zgrabna jak późniejsze komedie z Lesliem Nielsenem.