Dlaczego DJANGO to NAJSŁABSZY film QUENTINA TARANTINO
Realizacyjny chaos
Jak wspomniałem, cała akcja z Big Daddym to fabularny naddatek. Tarantino wydaje się nie mieć żadnego sensownego uzasadnienia dla przeciągania i przedłużania fabuły. Co więcej – złapałem się na scenograficznej konfuzji, bo ranczo Daddy’ego i ranczo Calvina Candy’ego wyglądają bliźniaczo (ja wiem, że te plantacje wyglądały podobnie do siebie, ale to jest film – tutaj chodzi o wizualną różnorodność). Akcja nieco się zagęszcza, gdy Django i Schultz docierają na plantację Candy’ego. Ale zanim przyjrzymy się temu bliżej, zatrzymajmy się na chwilę.
Fabuła Django jest jedną z najprostszych, jakie napisał Tarantino. Zrezygnował w niej ze swoich standardowych zabaw chronologią, nie podzielił filmu na akty lub części, ograniczył do minimum retrospekcje i wstawki. Akcja toczy się od punktu A do punktu B. A mimo to Django jest mniej spójny i bardziej chaotyczny niż chociażby Pulp Fiction, operujące trzema wątkami na dwóch płaszczyznach czasowych, lub Kill Bill, rozbity na dwie części i pokręcony niczym churro. Fabuła Django niespecjalnie się klei, a poszczególne wydarzenia nie sprawiają wrażenia połączonych ze sobą żelaznym splotem, którego rozerwanie zniszczyłoby całą atrakcyjność historii.
Wróćmy na chwilę do postaci i wątku Big Daddy’ego (jest to jeden z największych problemów filmu). Dlaczego Tarantino zdecydował się opowiedzieć o wizycie bohaterów na jego farmie? Przecież znacznie ciekawsze byłoby odwiedzenie przez Django i Schultza starca Carrucana (Bruce Dern). W ten sposób Django musiałby na przykład opanować gniew i zawiść, by wydobyć od Carrucana informacje na temat swojej żony. A to doprowadziłoby do wspaniałej, typowej dla Tarantino masakry. Ta następuje nieco później, na farmie Candy’ego – o czym za chwilę.
Wracając do głównego wątku: za taki, a nie inny stan rzeczy winę zdaje się ponosić montażysta Fred Raskin, który zajął miejsce Sally Menke. Django wypełnione jest niepotrzebnymi scenami i ujęciami. A może już na poziomie scenariusza Tarantino przecenił potencjał tej historii? Dotyczy to chociażby ostatnich 15 minut. Po “finałowej” masakrze w domu Candy’ego Django zostaje wywieziony poza teren posesji. Udaje mu się wyswobodzić i wrócić, by dokonać zemsty i odzyskać ukochaną. Tylko że to wszystko wydaje się wymuszone. Dlaczego Tarantino nie zamknął całości w jednym zwięzłym, krwawym finale, ale musiał rozbić go na dwa pomniejsze? Dla dramaturgii i postaci ten drugi powrót Django nie znaczy już nic – chodzi jedynie o domknięcie historii, które równie dobrze mogłoby nastąpić tuż po pierwszej strzelaninie.
Wprost i bez głębi
Kolejny duży zawód przyniósł mi soundtrack. Dobór ścieżki muzycznej jest znakiem rozpoznawczym Tarantino (jednym z wielu!), a nuty z jego filmów nuci się długo po seansie. Trudno też wyobrazić sobie, by we Wściekłych psach lub Pulp Fiction wykorzystano jakieś inne kawałki niż te, które wykorzystano. Dla Quentina dobór utworu był także kwestią narracyjną. Słowa piosenki, której słuchała Uma Thurman przed przypadkowym przedawkowaniem heroiny (“girl, you’ll be the woman soon”), były podtekstem i aluzją do tego, co stanie się za chwilę. Z kolei ironiczne “it’s good to see you” w scenie spotkania Butcha i Marsellusa i złowieszcze “stuck in the middle of you” podczas torturowania policjanta przez Pana Blond we Wściekłych psach miały wartość doskonałych muzycznych żartów puentujących sceny. W Django, kiedy bohater idzie uwolnić swoją żonę, w tle słyszymy: “I’m looking for freedom, I’m looking for freedom”. Dosłowność słów piosenki nie przybiera tu formy żartu, kontrapunktu, ale nachalnej muzycznej ilustracji do tego, co widzimy na ekranie.
To wszystko – choć jest tego dużo – można byłoby przeżyć. Filmy Quentina, mimo awangardowej formy, sztuczek formalnych, zabawy kontekstem i szeregu narracyjnych zabiegów, opierały się na postaciach i aktorach niosących te postacie na swoich barkach. Tarantinowski anturaż to stały element popkultury. I mam świadomość, że sam Django jest jego elementem. Seans po latach przyniósł jednak nieoczekiwane rozczarowanie postaciami Waltza i DiCaprio. Waltz powtarza sztuczki z Bękartów – ze skutkiem znacznie mniej efektownym i efektywnym. Jego bohater ostatnie 20 minut spędza przy stole, sztywny, wsłuchany w monolog oponenta, czyli Leo DiCaprio. Tak naprawdę to niewiele można o Schultzu powiedzieć poza tym, że jest porządnym facetem. Rażąca niekonsekwencja jego postaci (decyzja o zabiciu Candy’ego!) jest o tyle bolesna, że podobnie ryzykowny zabieg w Bękartach wojny był doskonale przemyślany i wyegzekwowany (kapitulacja Landy wynikała z niemal pierwszych słów, jakie wypowiedział w filmie – gdy porównał Żydów do szczurów, ale w zupełnie innym znaczeniu niż robiła to propaganda III Rzeszy). A DiCaprio? Tarantino dał mu zagrać absolutnego skurwiela. DiCaprio przeczytał swoje linijki i zachwycił widownię faktem pozostania w roli, gdy na jego dłoń lała się prawdziwa krew z prawdziwej rany.
Podsumowanie
Niniejszy tekst punktował jedynie niedociągnięcia i mielizny Django. Nie znaczy to jednak, że jest to film całkowicie nieudany. Jest to nieudany film Tarantino. Cudowne dziecko kina pobawiło się kapeluszami i rewolwerami, nie zważając na reguły gry, w której jest mistrzem, by wrócić z dużo ciekawszą Nienawistną ósemką i autorskim arcydziełem przełamującym gatunki, czas, prawdę i historię – Pewnego razu w Hollywood.