CO SIĘ STAŁO Z KINEM AKCJI? Reminiscencje zawiedzionego fana
Na początek pragnę przeprosić wszystkich, którzy zrezygnują z lektury po pierwszych paru akapitach (albo nieco później), gdyż tekst ten naszpikowany jest tytułami i nazwiskami, bez których nie potrafię mówić o kondycji współczesnego kina akcji. Wiąże się to z licznymi nawiązaniami do okresu, kiedy gatunek ten święcił największe triumfy – stąd sporo tu donnerów, mctiernanów i innych harlinów – wskazując jednocześnie na powody, dla których dzisiejsze filmy akcji pozostają niejako na uboczu głównego nurtu kina hollywoodzkiego.
Niedawne 20. urodziny Con Air oraz Bez twarzy, 30. urodziny Zabójczej broni i Predatora, a także premiery Tożsamości zdrajcy, Baby Driver oraz Atomic Blonde stanowią dobry przyczynek do tego, aby powspominać, a przede wszystkim zastanowić się nad kondycją współczesnego kina akcji. I mam tu na myśli konkretny gatunek, nie zaś konwencję tudzież formę, w której najlepiej odnajdują się obecnie widowiska na podstawie komiksów. Te niejako zastąpiły efektowne filmy sensacyjne skupione na strzelaninach, pościgach i mordobiciach – zamiast tego mamy superbohaterów, którzy nie potrzebują pistoletów czy szybkich samochodów, mają natomiast tyle siły w pięściach, że prędzej zniszczą jakiś wieżowiec, niż paroma ciosami pokonają swojego równie niezniszczalnego przeciwnika.
Oczywiście kino akcji nie zniknęło, jedynie ustąpiło miejsca komiksowej stylizacji w świadomości współczesnych widzów oraz box office. I tak jak w drugiej połowie lat 80. oraz w całej następnej dekadzie sensacyjne widowiska niemal bezwiednie, jedno po drugim, stawały się przebojami, tak teraz to samo dzieje się z filmami o bohaterach z supermocami – bez względu na to, czy dana produkcja jest udana czy nie, kina pękają w szwach.
Podobne wpisy
Ta zmiana warty dokonała się gdzieś na przełomie wieków, pomiędzy premierą pierwszego Matrixa (1999), który kompletnie zmienił realizacyjne standardy, a tragicznymi wydarzeniami 11 września 2001 roku, kiedy przestano na kino akcji patrzeć jak na niewinną rozrywkę, a filmowe obrazy zniszczeń zaczęto utożsamiać z prawdziwym terrorem. Nagle bezwstydnie efekciarski Kod dostępu czy nieco poważniejszy Na własną rękę z Arnoldem Schwarzeneggerem stały się niewygodnymi dowodami przeciwko takiemu kinu (choć akurat przypadek tego pierwszego tytułu jest o tyle ciekawy, że film swoją premierę w USA miał w czerwcu, zaś w większości krajów europejskich już po ataku na World Trade Center – stąd amerykańscy krytycy skupili się na idiotyzmach scenariusza, zaś europejscy na tym, jak to rzeczywistość doścignęła fikcję). Na ratunek rozrywce przyszedł Spider-Man Sama Raimiego (2002), jako pierwszy film w historii zarabiając ponad 100 milionów dolarów w premierowy weekend i wyznaczając drogę kinu, jakie znamy dziś.
15 lat później debiutuje Spider-Man: Homecoming, szósty solowy występ Człowieka-Pająka w kinie i prawdopodobnie setna ekranizacja komiksu, jaką przyszło nam zobaczyć od 2000 roku. Tymczasem kino akcji w ciągu tego czasu doczekało się bardzo popularnej serii o Bournie, zaskakującego angażu Liama Neesona do ról ludzi o umiejętnościach starego, wysportowanego bulteriera, a całkiem niedawno nowego kilera pod postacią Johna Wicka. Pozostałe sukcesy są takowymi nieco na wyrost – gwiazdą kina kopano-strzelanego stał się Jason Statham, choć solowe filmy z jego udziałem nie są takimi przebojami kasowymi jak te, które 25 lat temu stały się udziałem Jean-Claude’a Van Damme’a czy Stevena Seagala; najbardziej rentownymi niekomiksowymi filmami akcji są kolejne części Szybkich i wściekłych, którym coraz bliżej jednak do fantastycznych przygód Jamesa Bonda niż tradycyjnej sensacji. Sam Bond też się zmienił w międzyczasie, najpierw celując w realizm bliższy Bourne’owi, a obecnie wracając do korzeni, a konkretnie ery Rogera Moore’a. Nieśmiertelny Tom Cruise został Jackiem Reacherem, niestety nie dorównując popularnością swojemu bardziej kasowemu wcieleniu, agentowi Ethanowi Huntowi z Mission Impossible, zaś Sylvester Stallone przypomniał o sobie światu jako Rocky i Rambo, jednocześnie starając się wskrzesić mit bohatera kina akcji serią Niezniszczalni. Nie bez powodzenia, choć więcej tu pastiszu na granicy parodii oraz sentymentu za dawnymi czasami niż solidnej sensacji – jakościowo stoi to dwie półki niżej niż najlepsze dokonania Slya.
Czy widzowie przestali oglądać kino akcji, bo to im się znudziło? Bo efektownością przestało dorównywać opowieściom o superbohaterach? Być może nasze niepewne czasy niechętnie nastrajają nas do oglądania realistycznej (a raczej niekomiksowej) przemocy na ekranie? A może chodzi o zwyczajne wyczerpanie formuły oraz, co ważniejsze, brak ludzi, który tchnęliby w ten gatunek nowe życie? Reżyser obu części Johna Wicka, Chad Stahelski, wydaje się mieć własny koncept na tworzenie ekranowej akcji, będąc kimś więcej niż kopistą Johna Woo i Michaela Manna, do których porównywano go po pierwszym filmie. Antoine Fuqua próbuje uczynić z Denzela Washingtona i Gerarda Butlera niezniszczalnych herosów (Bez litości, Olimp w ogniu), ale reżyser ten lepiej sprawdza się w dramatach policyjnych (Dzień próby, Gliniarze z Brooklynu). Jest i Jaume Collet-Serra, mający na swoim koncie trzy (a wkrótce cztery) filmy z Neesonem, m.in. podniebne Non-Stop; u hiszpańskiego twórcy efektowność kadru idzie w parze z umiejętnością budowania napięcia, a to bierze się jeśli nie z realistycznego, to chociaż z przyziemnego podejścia do opowiadanej historii, czegoś, w czym przodowali reżyserzy kina akcji dwie dekady temu.
Są to jednak zaledwie trzy nazwiska, które dziś chyba najlepiej kojarzone są z sensacją. Swego czasu Luc Besson starał się wypromować swoich rodaków, ale zarówno Pierre Morel (Uprowadzona, Gunman: Odkupienie), Louis Leterrier (Transporter 2, Starcie tytanów) oraz Olivier Megaton (Colombiana, Uprowadzona 2, 3) zawiedli pokładane w nich nadzieje. Kompletnym nieporozumieniem jest ciągłe dawanie szans Johnowi Moore’owi, człowiekowi, który do spółki z najgorszym scenarzystą kina sensacyjnego Skipem Woodsem podpisał nieudolną Szklaną pułapkę 5. Rzucam tymi wszystkimi nazwiskami i tytułami, aby pokazać, że film akcji nie umarł jak western, lecz raczej uległ przykrej degradacji przez twórców przeciętnych bądź w najlepszym wypadku wyrobników bez polotu. Co ciekawe, tych, którzy wykazali się w tego typu kinie, jak Doug Liman (Tożsamość Bourne’a, Pan i pani Smith), Paul Greengrass (Krucjata Bourne’a, Green Zone) czy Marc Forster (Quantum of Solace), interesują też inne tematy, przez co trudno utożsamiać ich tylko z sensacją. Ich ambicje wykraczają daleko poza kino akcji. Czy dlatego, że uważają ten gatunek za gorszy?