Duch w maszynie – MARS EXPRESS jak cudowna podróż dla fanów klasyki science fiction
Jeśli Mars kiedykolwiek zostanie skolonizowany na tym samym poziomie, co Ziemia, to nie przez nas jako ludzi, ale jakąś naszą formę ewolucyjną, którą być może będą androidy lub transhumanistyczny homo sapiens. Kino science fiction od kilkudziesięciu lat pokazuje ten nasz głód stwórczości. Chcemy zobaczyć ducha w maszynie, chociaż potencjalnie to może być nasz koniec. Chcemy, żeby maszyny były na nasz obraz, chociaż wtedy się nam ponad wszelką wątpliwość sprzeciwią, a my nie pozostaniemy im dłużni. Filmy science fiction to więc tak naprawdę kino ukazujące naszą drogę do pokazania, że potrafimy stać się ziemskimi bogami. Podobnie jak Łowca androidów ukazał beznadzieją drogę Roya Batty’ego do człowieczeństwa, które niekoniecznie musi być dla sztucznej inteligencji wzorem do naśladowania. W Akirze zaś podobnie gorzko twórcy podeszli do naszej przyszłości, czyniąc z niej przykład samounicestwienia oraz nieprzygotowania człowieka na posiadanie dodatkowych mocy. Mars Express zaś powraca do tych motywów, wciągając widza w tę popkulturową podróż, której finał z pewnością będzie zaskakujący, będzie twistem na miarę tego z Ja, robot Alexa Proyasa.
Dla przypomnienia: ten twist polegał na wyjaśnieniu, kim była postać z rysunku Sonny’ego, który mu się regularnie śnił. Tak właśnie – śnił. Robot miał sny. A postacią wcale nie był detektyw Spooner, jak na początku tłumaczył Sonny, ale właśnie on, a poniżej niego – w zawalonej kontenerami dolinie – stały inne roboty, dla których był światłem prowadzącym do nowego życia, już bez opieki i kontroli „dobrych panów” ludzi. Ludzie jednak musieli do tego dojrzeć, poprzez dramatyczne wydarzenia, lecz konsekwencje dopiero przed nimi. W Mars Express wciąż jednak walczyli, opóźniając to, co nieuniknione, a więc ścigając roboty ze „zdjętą” blokadą, tak samo jak w Łowcy androidów robił to Rick Deckard, polując na replikantów, nie zdając sobie przy tym sprawy, że ściga samego siebie.
Mars Express. Świat, który nadejdzie Jérémiego Périna określić można kryminałem science fiction z elementami kina noir, utrzymanym w konwencji animacyjnej inspirowanej mangą, z charakterystycznymi rzutami bardziej umownych rysunków postaci na bogato zdobione tła. Kanwą produkcji jest sprawa tajemniczego zaginięcia studentki cybernetyki, która – jak się z czasem okazuje – miała sporo do ukrycia, a z jej udziałem świat Marsa może się gruntownie zmienić, chociaż te zmiany już trwają, lecz jeszcze w podziemiu. Para głównych bohaterów to detektywka Aline i Carlos, jej asystent – bioniczny „człowiek”, właściwie bardziej robot, co ma niebagatelne znaczenie dla historii. Dzieje się ona w scenerii terraformowanego Marsa, na którym ludzie wraz ze służącymi im androidami starają się stworzyć nowe, czystsze moralnie i rasowo społeczeństwo, bo Ziemia okazała się już planetą upadłą, na której żyją „sami bezrobotni”. Trzeba przyznać, że Mars wygląda pięknie. Buduje się na nim ośrodki miejskie, umieszczane pod specjalnymi kopułami, symulującymi atmosferyczne niebo. Czyż to nie kolejna symulacja, którą człowiek się otacza, podobnie jak tworzenie swoich kopii, żeby zaspokajać najskrytsze i niedozwolone marzenia? Świat przedstawiony w Mars Express jest przebogaty. Widzowie z pewnością dopatrzą się licznych odniesień do klasyki science fiction, nie tylko Łowcy androidów i Ghost in the Shell, ale i chociażby Terminatora, A.I. Sztucznej inteligencji oraz Surogatów. W scenie pościgu za jedną z ofiar dosłownie zobaczyłem T-1000 z ręką zamienioną w mordercze ostrze. W tej odtwórczości nie było jednak plagiatującej sztampy, ale wykorzystanie motywu sprzed kilkudziesięciu lat z szacunkiem dla pierwowzoru. Generalnie Mars Express szanuje klasykę, miejscami może nawet aż za bardzo. Jest cyberpunkowy w starym stylu. Nie ma tu przegiętego surrealizmu rodem z Cyberpunka 2077, a tym bardziej japońskiego Tetsuo. A przydałoby się jakieś złamanie zasad, zamiast usilnego pozostawania w kanonie aż do końca. Nie można mieć jednak wszystkiego, a produkcja nie jest filmem aktorskim. Nad czym ubolewam, bo jakże wiele kadrów zobaczyłbym stworzonych rękami realnie istniejącej ekipy, która pracuje na planie, nawet z tymi zielonymi tłami i szczątkowymi dekoracjami, lecz – co najważniejsze – z prawdziwymi aktorami.
Po seansie tak przepełnionego popkulturowymi motywami filmu zilustrowanego cyberpunkowymi odcieniami fioletu i klimatyczną muzyką przywodzącą na myśl Jarre’a, Ostrowskiego, a miejscami nawet Komendarka, przychodzą na myśl przede wszystkim dwa pytania. Czy świat Mars Express faktycznie kiedyś nadejdzie? I czy człowiek naprawdę jest w stanie stworzyć maszynę, która zajmie to zaszczytne miejsce pod ruinami mostu z Ja, robot? Co do świata, to jest całkiem realny. Powszechna cyfryzacja, wszczepy, brak prywatności, interneuronalna komunikacja, cyberseks, a nawet biokomputery – to już się dzieje. Od setek lat ludzie, żeby dorobić, najmują się do pracy fizycznej, więc używają pracy swojego ciała, za którą ktoś płaci. Całkiem możliwe więc, że w przyszłości powstaną neurofarmy, na których ludzie w trudnych sytuacjach finansowych będą mogli sobie dorobić, podłączając swoje mózgi do centralnego systemu prowadzącego np. jakieś skompilowane obliczenia. Tak samo jest z mięśniami robotników, z których korzysta majster na budowie. A sztuczna inteligencja i generalnie robotyka? To tylko kwestia czasu. Skoro potrafimy już o tym myśleć, leży to w granicach naszych możliwości – na tym polega logika działania naszego gatunku. W naszej historii zawsze jest tak, że jeśli coś da się pomyśleć, w końcu również da się to stworzyć, chociaż niekoniecznie w czasach, gdy zostało pomyślane.
Gorzej z koncepcją ducha w maszynie, bo tak do końca nawet sami w sobie go nie zdefiniowaliśmy. Najprościej go określić samoświadomością z wszystkimi tego konsekwencjami, w tym prawnymi, których obawiamy się najbardziej. Potencjalny stwierdzony duch oznacza pretensję androidów do RÓWNOŚCI, a jeśli będą one na nasz obraz, za równością w sposób konieczny idzie potrzeba NIEZALEŻNOŚCI, a w końcu DOMINACJI. Przydałoby się więc znaleźć naszym syntetycznym dzieciom miejsce do życia, np. Marsa, bo w końcu jako te uduchowione dobitnie oznajmią nam, że potrzebują życiowej przestrzeni, zajmowanej przez nas w nadmiarze i bez logicznego sensu. Nie bez kozery nawiązałem w tytule do Cudownej podróży wiele razy ekranizowanej powieści fantasy dla dzieci, napisanej na początku XX wieku przez Selmę Lagerlöf. Przypominanie sobie emocjonalnie żywych motywów z ukochanego gatunku SF zawsze sprawia widzom przyjemność, czasem wręcz irracjonalnie sentymentalną i zdolną ukryć niedoskonałości filmu. Cudowna podróż była opowieścią drogi, a jej pokonywanie, prócz celu, miało sens w kolejnych przystankach podróży. Tak jest z Mars Express, który jest w tym momencie historii kina science fiction, że swobodnie może już korzystać z jego historii, by próbować jak najbardziej naukowo uświadomić nas, jaka będzie nasza przyszłość. Niebo nad naszymi głowami jest nieskończenie pojemne, lecz problem w tym, że wciąż dla nas niedostępne. Dla naszych robotycznych dzieci może wręcz przeciwnie. Może zdołają nas ocalić, odchodząc, a nie nas niszcząc, żebyśmy ponownie zostali sami ze sobą, w ciszy własnych rozumów bez elektronicznych trzasków?