Drugie Dno #19: jakość prostoty
Czym jest prostota w sztuce? Czy formułowanie przekazu w sposób lekki i przejrzysty czyni z miejsca dzieło gorszym i zasługującym na mniejszą atencję? Czy można tym kryterium mierzyć w ogóle wartość filmu? Do zadania tych pytań zainspirowała mnie dyskusja pod jubileuszowym tekstem Nieśmiertelnego. Temat nie jest tak jednoznaczny, jak mogłoby się wydawać. Bo nie w samej prostocie jako cesze tkwi problem, a raczej w naszym tej cechy postrzeganiu.
Z pośród wielu rzeczy, jakie nauczyłem się od mojego ojca, jedna rada zapadła mi wyjątkowo w pamięć. Wyobraźmy sobie kłótnię, w której jedna ze stron konfliktu tak bardzo przeświadczona jest o swojej racji, że stara się do nich przekonać oponenta niemalże siłą. Gdy w moim domu rodzinnym generowała się taka sprzeczka, w ocenie jej przyczyn ojciec potrafił postawić trafną diagnozę. Często problem tkwił nie w istnieniu dwóch rzekomych prawd, a w samym procesie komunikacji. Gdy emocje już opadły, ojciec oznajmiał, że zgodziłby się z matką o wiele szybciej, gdyby nie to, w jaki sposób chciała swoją rację przeforsować. Innymi słowy, problemem nie była sama treść przekazu, a jego forma, która z miejsca zrażała i zniechęcała do pochylenia się nad nią. Wniosek? Komunikat musi być przejrzysty.
Mówię o tym dlatego, że mam wrażenie, iż przestaliśmy doceniać filmy, w których twórca porozumiewa się z nami w sposób jasny i zrozumiały. Przestaliśmy doceniać filmową prostotę, mającą na celu poprowadzenie przez fabułę tak, by wyciągnąć z niej to, co najistotniejsze. Artystyczne uznanie otrzymują z kolei ci, którzy wybierają drogę nachalnego eksperymentu formalnego, po którego doświadczeniu w sercu widza rodzi się więcej pytań niż odpowiedzi. Jaki jest zatem cel tworzenia takiego dzieła, jeśli artysta sam, intencjonalnie, oddala możliwość wyciągnięcie z niego morału? Czy warto silić się na oryginalność, jeśli nie ma gwarancji, że ktoś może ją w ogóle docenić?
Przecież odwiecznym dylematem ludzkości jest niewidzialna bariera komunikacyjna istniejąca między nadawcą przekazu a jego odbiorcą, natomiast sztuka została powołana między innymi do tego, by temu dylematowi zaradzić.
Dzisiaj, w dobie wszechwiedzy, wyodrębnili się samozwańczy krytycy, którzy na skutek przesytu treściami popkultury piętnują jej najbardziej powszechne przywary. Oczywiście zapomina się o tym, że głównym założeniem kultury popularnej, której film stanowi najdoskonalszy przejaw, jest proces standaryzacji, czyli sprowadzania treści do takiego poziomu, by był rozumiany przez jak najszersze grono odbiorców. To się nie kojarzy dobrze, bo wszyscy uznają siebie za jednostki wyjątkowe, inteligentne, unoszące się kilkanaście centymetrów ponad chodnikiem. A dla takich osób prosta i oklepana forma dzieła jest uwłaczająca i nieatrakcyjna.
Prawda jest jednak taka, że w pełni oddajemy się głównie temu, co zdążyliśmy już poznać i co oddziałuje na nas w dobrze nam znanych granicach. Jazda na ślepo to wartościowe doznanie, ale tylko na chwilę, bo do czasu nieroztrzaskania się o ścianę. Kino ma być podróżą o przewidywalnym finale, bo wyprawy w nieznane są raczej dla desperatów. Gdyby te mechanizmy działały zupełnie odwrotnie, przez co skomplikowane, wielowarstwowe fabuły stanowiłyby normę, a prostota i schematyczność byłyby od tej normy odstępstwem, to kino nigdy nie osiągnęłoby statusu najpopularniejszej ze sztuk, a jedynie borykałoby się z łatą awangardy dla elit. Rezultat ten byłby działaniem wymierzonym wbrew założeniom kinematografii – sztuki mającej dawać uciechę umęczonym i rozmarzonym masom. Iloraz inteligencji tłumu jest niski, dlatego treści niższego rzędu zyskiwały częściej poklask.
A tak w ogóle, to czym właściwie jest ta negatywnie przez nas kojarzona prostota? Czy chodzi o sytuację, w której od początku wiemy, do jakiego finału prowadzi nas fabuła? A może opieranie się tej fabuły na utartych motywach i schematach, nieustannie w kinie przetwarzanych? Bez wątpienia i jedno, i drugie. W filmowym mainstreamie na co dzień mamy do czynienia ze schematycznością, sztampowością, wtórnością i łopatologią. Większość z tych pojęć jest pochodnymi ogólnego banału bijącego od dzieła i braku wyrafinowania. Ale banał banałowi nie jest równy. Najistotniejsze jest rozróżnienie, kiedy autor celowo powielił jakiś schemat lub zestandaryzował przekaz, ponieważ chciał być skuteczny w opowiadaniu czegoś ważnego, od momentu, kiedy autor zrobił to dlatego, że nie miał do powiedzenia nic ponad to, co czytamy z ekranu. Nieważne zatem, czy film jest prosty, ale to, czy pod ową prostotą się coś kryje, a jeśli tak, to co.
I tu pojawia się podstawowe rozróżnienie, niejednokrotnie podnoszone przy tego typu dyskusjach: jest prostota i jest prostactwo. Nie wszyscy rozróżniają granicę między tymi dwoma pojęciami.
Żeby była jasność: nie nawołuję do tego, by Hollywood w panującym obecnie okresie ewidentnej posuchy i zjadania własnego ogona poddało się temu procesowi całkowicie i nie podejmowało wyzwania oryginalności. To nie tak. Sam cenię sobie powiewy świeżości inicjowane w obrębach danego gatunku i nie wyobrażam sobie, by przyszłość kina miałaby być ich pozbawiona. Dobrze jest spotkać się z niejednoznaczną historią, gdyż daje ona pole do pobudzenia własnej interpretacji (co de facto jest także jedną z własności popkultury).
Ale tak się składa, że wczoraj miałem okazję powtórzyć sobie Forresta Gumpa, czyli klasyk Roberta Zemeckisa. I jest to dobry przykład do potwierdzenia moich argumentów. Wszak to, co ujmuje nas w tym filmie, osadza się nie w wysublimowanej formie oraz oryginalności względem konwencji, a niewymuszonej i szczerej prostocie właśnie. Powiem więcej: z uwagi na przypadłość protagonisty Forrest Gump może być odbierany w kategoriach manifestu owej prostolinijności, gdyż tak jak bohater potrafi ona skrywać w sobie wiele cnót. Ponadto morał filmu sugeruje wprost, że do osiągnięcia sukcesu w życiu niepotrzebna jest wiedza, wpływy i generalnie wyższy pułap startowy, a serce i oddanie wkładane do przeznaczonych nam zadań. „Może i jestem głupi, ale wiem, czym jest miłość” – mówi bohater i jednocześnie w sposób bezbłędny podsumowuje moje rozważania. Bo ileż to pozornie głupich filmów widzieliśmy, nie zwracając przy tym uwagi na to, jak daleko sięga ich głębia.
Ile to kłótni bylibyśmy w stanie uniknąć, gdyby za każdym zwróceniem uwagi kryła się prawdziwa wola przekazania wartościowej nauki drugiej osoby, a nie wywyższanie się ponad nią. To właśnie, choć być może niezamierzenie, robią twórcy, którzy chcą dotrzeć swoimi przesłaniami nadto skomplikowaną formą fabularną, ciężkostrawną i całkowicie niezrozumiałą dla przeciętnego zjadacza chleba. Bujanie w obłokach jest dobre, zachodzący w mózgu proces twórczy także. Ale artysta nie może zapominać, że tuż po dojściu do nadzwyczajnie ciekawych wniosków, płynących z obserwacji rzeczywistości, należy jeszcze zejść na ziemię i swoje odkrycie obrać w takie słowa oraz kształty, by porwały nie jednego, nie dwóch, a wielu. Tylko wówczas sztuka spełni swoją najważniejszą rolę.
korekta: Kornelia Farynowska