Dlaczego KOMPANIA BRACI to wciąż NAJLEPSZY serial wojenny
W tegoroczne Halloween nie musiałem oglądać horroru, by poczuć strach. Jakoś w połowie października zacząłem powtórkowy seans dawnego hitu HBO, Kompanii braci, z racji przypadającego w wrześniu tego roku jubileuszu 20-lecia premiery. Nie musiałem oglądać horroru, by poczuć strach, bo dzięki temu serialowi przypomniałem sobie o prawdziwym horrorze, jaki spotkał świat. Nie ma lepszej produkcji telewizyjnej opowiadającej o tragedii II wojny światowej. Wątpię, by dało się z tą tezą polemizować.
Z Kompanią braci po raz pierwszy zapoznałem się dzięki uprzejmości telewizji TVN, która emitowała produkcję HBO jakoś rok po jej premierze, czyli w 2002 roku. Były to rzecz jasna czasy wolne od streamingu. Gdy pojawiła się jakaś zagraniczna błyskotka, w rozumieniu interesującej produkcji kupionej przez polską stację na licencji, wówczas trzeba było się podporządkować i grzecznie wyczekiwać każdego piątku, śledząc kolejne odcinki o określonej porze dnia. Uczyło to cierpliwości, pokory i w jakiś sposób także szacunku do dzieła. W tygodniowym międzyczasie pojawiała się bowiem przestrzeń do snucia refleksji na temat tego, jak bardzo tytułowa kompania miała przegwizdane, uczestnicząc w tym wojennym dramacie. Czasem wydawało mi się, że komfort wygodnego fotela, ciepłego domu i dystansu, jaki mogłem zachować wobec przytaczanych historii, był czymś niesprawiedliwym. Oj, nie doceniamy tego, za co przelano krew. A już na pewno nie docenia tego pokolenie Y, do którego sam się zaliczam – ale zostawmy to.
Podczas powtórkowego seansu postarałem się o zagwarantowanie sobie podobnego komfortu oglądania. Jeden odcinek raz na kilka dni. Spokojnie, niespiesznie, niejako kontemplując tę opowieść. Ale wnioski, jakie mi się nasunęły, nie mają w sobie nic krzepiącego. Odkrywanie kolejnych etapów tej historii było dla mnie jak zagłębianie się w podróż do conradowskiego jądra ciemności. Ponownie uświadomiłem sobie, jak mroczną naturę skrywa człowiek, choć skutecznie potrafi ją tłumić. To niebywałe, że jakiś psychicznie chory facet z wąsem i charakterystycznym zaczesaniem z bezpiecznego poziomu „orlego gniazda” (po którym bohaterowie Kompanii bracie spacerują w finale serialu) zdołał wysnuć plany podboju świata, kierując się przy tym głęboko skrywanym kompleksem niższości. Ta motywowana silnymi uprzedzeniami i lękami iluzja okazała się jednocześnie tak cholernie inspirująca do działania, że współtowarzyszy Hitlera nie trzeba było dwa razy namawiać do zgotowania ludziom piekła na ziemi. Istotny był bowiem fakt, że wszyscy otrzymali rozgrzeszenie pod wpływem działania dla wyższego celu, jakim było przywrócenie Niemiec z pozycji kolan do pozycji stojącej.
Ktoś się musiał temu przeciwstawić. Ktoś musiał zatrzymać ten pochód zła. Zanim do tego doszło, kilka sutych lat wojny upłynęło. 1944 to jednak rok pamiętnego lądowania w Normandii, czyli największej akcji desantowej w historii wojen. Kompania braci opowiada o losach słynnej Kompanii E, 506 Spadochronowego Pułku Piechoty należącego do 101 Dywizji Powietrznodesantowej armii USA. A mówiąc krótko, odważne były to skurczybyki. Jako widzowie śledzimy losy kilkunastu postaci, począwszy od szkolenia poprzedzającego słynne lądowanie w Normandii, aż do końca wojny w Europie. Choć tytuł serialu zaczerpnięto z Szekspira, serial HBO ma inny związek z literaturą. Fabuła tej 10-odcinkowej miniserii oparta została na książce Stephena Ambrose’a pod tym samym tytułem. Scenariusze odcinków pisano jednak przede wszystkim w zgodzie z relacjami weteranów i ich odczuciami. Twórcy podkreślali, że jeśli ktoś ze świadków tamtych wydarzeń wyraziłby dezaprobatę, skrypt musiał zostać niezwłocznie skorygowany.
Nie byłoby pewnie Kompanii braci, gdyby nie sukces Szeregowca Ryana, kinowego i przede wszystkim duchowego pierwowzoru produkcji HBO. Tom Hanks i Steven Spielberg najwyraźniej zgodnie uznali, że historia udziału wojsk amerykańskich w działaniach wojennych w Europie wymaga poszerzenia kontekstu, a taką możliwość stwarza telewizja. Serial kręcono bite trzy lata. Zgromadzono jak na tamte czasy rekordowy budżet, bo prawie 120 milionów dolarów, co uczyniło z niego wówczas najdroższą produkcję w historii telewizji (mówimy o czasach przed Grą o tron). Dość powiedzieć, że podczas kręcenia trzeciego epizodu, w którym kompania E walczy z niemieckimi oddziałami we francuskim Carentan, ekipa od efektów specjalnych zużyła więcej materiałów pirotechnicznych niż podczas kręcenia całego Szeregowca Ryana. To dopiero rozmach, prawda? Co nie mniej ciekawe, serial okazał się dla wielu gwiazd przepustką do wielkiej kariery. Na ekranie, prócz głównych aktorów, w tym przede wszystkim Damiana Lewisa, którego widzieliśmy później w Homeland, w rolach epizodycznych pojawiają się na przykład Tom Hardy, Michael Fassbender i James McAvoy (ostatnia dwójka poznała się i trwale zaprzyjaźniła właśnie na planie Kompanii).
Wysiłek się opłacił. Po latach Kompania braci wydaje się być produktem wykonanym ze stali nierdzewnej. Historia została idealnie poprowadzona, ukazując różne niuanse i krajobrazy wojny. Według mnie najciekawszy odcinek to ten przytaczający profil załogowego medyka, którego codziennością była obserwacja agonii kolegów. Chyba nikt się tak brudem wojny nie umorusał, jak właśnie „Doc”. Jest tu zatem miejsce na osobisty dramat, jest miejsce na głęboki smutek ukryty w spojrzeniach bohaterów, którzy tęsknią za domem i przestają wierzyć w sens misji, w której uczestniczą. Ale jest też w Kompanii przede wszystkim miejsce na dynamizm, spektakularne sceny akcji, w tym skoków spadochronowych, wybuchów, wymiany ognia i innych typowych obrazków kina wojennego, w tym wypadku wyjątkowo brawurowo zrealizowanego. Serial stoi scenami pełnymi krwi, potu i łez, które są w dodatku tak cholernie autentyczne, tak szczerze prawdziwe, że każdorazowo mocno ściskają za gardło. Czasem, przyznaję, wyłania się z nich patos, ale mam wrażenie, że z tą konkretną stylistyką dobrze się on zazębia.
Najbardziej jednak poruszyło mnie to, z jak ekstremalnym obliczem strachu musieli się ci żołnierze mierzyć. Nam się wydaje, że rozleniwione społeczeństwo XXI wieku ma się czego bać. Że niezadowolony szef to coś, co może nas sparaliżować. Że utyskująca żona lub płaczące dziecko to coś, co może nas tłamsić. Że lekkie objawy chorobowe to coś, co może łamać naszego ducha. Ale prawdziwy strach, ten ukryty w oczach samego diabła, mieli okazję zobaczyć właśnie członkowie Kompanii E, a na domiar złego musieli się jeszcze umieć z nim oswoić. Różne były sytuacje. Jedni wariowali, drudzy robili pod siebie, jeszcze inni najzwyczajniej w świecie dezerterowali, okrywając się hańbą. Reszta jednak trzymała karabiny w ręku i trzęsąc się z zimna w ciemnym lesie, czekała na przyjście wroga. O nich jest ten serial właśnie i o wpływie, jaki te przeżycia mają na ludzkiego ducha.
Jeśli mam być z wami szczery, to popłakałem się jak bóbr w momencie, gdy zobaczyłem napisy końcowe 10. odcinka. Pracuję w muzeum. Niejednokrotnie miałem okazję trzymać w ręku prawdziwy karabin czy hełm, przedmioty, który mają w swoim DNA tamte historie. Ale chyba nic mi tak nie uświadomiło grozy wojny, jak ten serial. Najpierw poznałem bohaterów, polubiłem ich, stałem się częścią tej kompanii, a potem zacząłem przeżywać każdą kolejną śmierć, jakby była to śmierć kogoś bliskiego. Możesz przeczytać wiele książek o II wojnie światowej, ale zrozumiesz ją dopiero, gdy zobaczysz ją na własne oczy. Substytut tego przeżycia dało nam HBO w 2001 roku. Taki był chyba cel. By powołując Kompanię braci, dać widzom doskonałą historyczną fantazję trafiającą prosto w serce.