W końcu wypełniony był po brzegi tak zwanym fanserwisem, czyli wszelkiego rodzaju puszczaniem oka do widza, nawiązywaniem do poprzednich części i zaspokajaniu ego fanów, których te elementy zawsze cieszą. Bo czym różni się namalowana na ścianie katakumb (bez żadnego kontekstu!) arka przymierza z części pierwszej od wyskakujących kosmicznych szachów z Przebudzenia Mocy czy niebieskiego mleka kradnącego ekran w Łotrze 1? Czemu powszechnie krytykuje się Disneya, że w Hanie Solo twórcy przedstawili genezę tytułowego bohatera w sposób, w którym zobaczyć mogliśmy absolutnie każdy charakterystyczny dla niego element stylu bycia i wizerunku, a nie zauważamy, że dokładnie do samo Steven Spielberg zrobił w prologu Ostatniej krucjaty? Dziś powiedzielibyśmy, że film po prostu SILIŁ SIĘ NA SENTYMENT.
Indiana Jones i ostatnia krucjata zebrał lepsze recenzje od części drugiej, zarobił także więcej dolarów. Do dziś uważany jest przez wielu za najlepszą odsłonę serii o słynnym archeologu. Nie dziwi mnie to – moim skromnym zdaniem Spielberg osiągnął tu absolutne wyżyny Kina Nowej Przygody i jego film do dziś stanowi najlepszego przedstawiciela tego nurtu kina amerykańskiego.
Rada na dziś? Zastanówmy się, czy współczesne odsłony kultowych marek rzeczywiście tak mocno zabierają nam dzieciństwo, obrażają ukochanych bohaterów i niszczą spuściznę kultowych twórców. Może jednak to my zwyczajnie się zestarzeliśmy, staliśmy bardziej cyniczni, mniej potrafimy cieszyć się kinem rozrywkowym, sprawniej zauważamy mechanizmy rządzące Hollywood.
Ja na szczęście wciąż potrafię wydobyć z siebie dziecięcą radość zarówno podczas seansu Ostatniej krucjaty, jak i Przebudzenia Mocy. Tego życzę także Wam!
A tymczasem odliczam dni do premiery piątej odsłony serii o doktorze Henrym Jonesie juniorze.