Dlaczego “Indiana Jones i ostatnia krucjata” to film WTÓRNY i SILĄCY SIĘ na SENTYMENT
Mam wrażenie, coraz mocniej graniczące z przekonaniem, że żyjemy w czasach, w których nie ma miejsca na półśrodki i wyważone opinie: coś nas zachwyca lub obraża, film jest arcydziełem lub gniotem. Oddział maniakalnych fanbojów ściera się z legionem krwiożerczych hejterów. Poglądy się radykalizują i nikt nie chce popuścić nawet o milimetr. „Tamto pokolenie bardzo dużo mówi, mało pyta. Jak coś dzieje się, to zawsze jest wesele albo stypa” – jak pisał poeta. Nieprzypadkowo jest to era Snapchata, gdzie wszystko musi być szybko, teraz i za chwilę nie ma znaczenia.
Ostatnio wracając ponownie do jednego moich ukochanych filmów – Indiany Jonesa i ostatniej krucjaty Stevena Spielberga – zacząłem zastanawiać się, jaki byłby odbiór tego filmu, gdyby premierę miał nie w 1989 roku, ale w bieżącym. Doszedłem do wniosku, że wszyscy narzekacze, którzy wręcz gardzą polityką Disneya i produkowanymi przez niego tytułami, nie zostawiliby na trzeciej części przygód słynnego archeologa suchej nitki.
Mający premierę w 1981 roku Poszukiwacze zaginionej Arki, czyli pierwszy film o Indianie Jonesie duetu Spielberg i Lucas, był z jednej strony listem miłosnym do klasycznych filmów przygodowych z młodości twórców, a z drugiej – chęcią stworzenia filmu o Jamesie Bondzie, który jednak Agentem 007 by nie był. Jak widać, inspiracje były oczywiste, ale nie zmienia to faktu, że na początku lat osiemdziesiątych, po dekadzie, w której oczy masowej publiczności zwróciły się raczej w stronę gorzkich i mrocznych pozycji, jak Taksówkarz, Wściekły Byk czy pierwszy Rocky Stallone’a (co oczywiście odmienił nieco George Lucas swoimi Gwiezdnymi wojnami), film Spielberga wydawał się nad wyraz świeży. Artystyczny i komercyjny sukces sprawił, że podjęto decyzję o stworzeniu sequela (a właściwie prequela, o czym często przeciętny widz zwyczajnie nie wie). Film miał zachować świeżość pierwowzoru. Zmieniono zatem całkowicie setting, przekierowano klimat, podkręcono tempo i obdarzono tytułowego już bohatera nowymi towarzyszami przygody.
Indiana Jones i Świątynia Zagłady odniósł sukces, ale zarobił mniej niż część pierwsza, zebrał także gorsze opinie od widzów i nieco mniej entuzjastyczne recenzje od krytyków. Kiedy zatem postanowiono zamknąć serię trzecim filmem, decyzja twórców była prosta: czas wrócić do korzeni i dać widzom to, za co pokochali doktora Indianę Jonesa.
W Indianie Jonesie i ostatniej krucjacie ponownie postanowiono bardziej na intrygę i podróże (w opozycji do szybkiego i nastawionego na jedną lokację poprzedniego filmu), znów skupiono się na chrześcijańskim artefakcie i potyczce z nazistami, ponownie mogliśmy zobaczyć rozkochane w Jonesie studentki i jego pracę na kampusie, ostatni akt jeszcze raz przeniósł nas na afrykańską pustynię, a na drugim planie znów zagościli doktor Marcus Brody i poczciwy Sallah. Dziś powiedzielibyśmy, że film był WTÓRNY.
Z drugiej strony nie było tu mowy o względnej przynajmniej przyziemności i powadze części pierwszej. Spielberg i Lucas jeszcze mocniej niż w części drugiej poszli w stronę przegiętej akcji, łamania praw fizyki i naciąganych rozwiązań. Jest to też zdecydowanie część najbardziej nastawiona na humor, komiczne rozwiązania (Hitler podpisujący się w notatniku Jonesa seniora!) i postaci zmierzające w stronę typowych comic reliefów. Na ekranie dzieją się rzeczy, na które w Poszukiwaczach zaginionej Arki nie byłoby zwyczajnie miejsca. Dziś powiedzielibyśmy, że film był miejscami zwyczajnie GŁUPI.