search
REKLAMA
Recenzje

ELIO. Pomocna dłoń z kosmosu [RECENZJA]

W głębi duszy liczymy na to, że nie jesteśmy sami we wszechświecie.

Janek Brzozowski

21 czerwca 2025

REKLAMA

W 1977 roku Amerykanie wystrzelili w kosmos dwie sondy należące do programu Voyager. Na ich pokładzie nie znaleźli się jednak astronauci, lecz słynne pozłacane dyski z nagraniami przeznaczonymi dla przedstawicieli obcych cywilizacji. Płyty pomyślane zostały jako multimedialna wizytówka naszej cywilizacji: zamieszczono na nich pozdrowienia w aż 56 językach, najpopularniejsze utwory Bacha, Mozarta czy Beethovena, a także zdjęcia przedstawiające Ziemię i jej mieszkańców. Swoiste listy w butelce będą dryfować po kosmicznym oceanie tak długo, aż ktoś ich wreszcie nie znajdzie. Jak twierdzi Carl Sagan, pomysłodawca całego projektu: już sam fakt ich nadania „mówi coś optymistycznego o życiu na naszej planecie”. W głębi duszy liczymy na to, że nie jesteśmy sami we wszechświecie. Głodni kontaktu z Innymi, czekamy, aż nasze wiadomości zostaną odebrane i odszyfrowane. I chyba żadna osoba na Ziemi nie czeka na ten doniosły moment tak bardzo jak 10-letni Elio.

W pierwszej, a przy tym zdecydowanie najlepszej, scenie nowej animacji Pixara oglądamy narodziny kosmicznej pasji głównego bohatera. W muzealnej przestrzeni Elio urywa się spod niezbyt czujnego oka ciotki opiekującej się nim po śmierci rodziców. Eksplorując budynek na własną rękę, chłopiec trafia do sali wyłączonej z użytku – sali poświęconej podbojowi kosmosu. Uruchamia przewodnik audiowizualny i kładzie się na podłodze. Kiedy głos Krystyny Czubówny wprowadza go w szczegóły programu Voyager, na suficie pomieszczenia pojawiają się kolorowe światełka imitujące gwiazdy i planety. Na krótki moment świat dookoła znika, podobnie jak wszystkie związane z nim zmartwienia. Z oczu bohatera zaczynają płynąć łzy. Z jednej strony rodzi się w nim wówczas głęboka pasja do kosmosu, z drugiej wiara – w to, że istnieje coś więcej; że kiedyś uda mu się uciec od rzeczywistości, w której czuje się samotny i porzucony. I choć bohatera ściąga w końcu na ziemię kierująca się zdrowym rozsądkiem ciocia, to Elio już nigdy nie spojrzy na rozgwieżdżone niebo w ten sam sposób – zawsze będzie w nim widział nadzieję na lepsze jutro.

W podobny sposób na niebo patrzyła niegdyś Lilo, modląc się do „spadającej gwiazdy” o to, aby zesłała jej prawdziwego przyjaciela. Punkt wyjścia jest tu właściwie identyczny, jak w klasycznej animacji Disneya święcącej obecnie triumfy za sprawą całkiem udanego remake’u live action: dziecko po traumatycznej śmierci rodziców czuje się zagubione i niedopasowane. Regularnie spotyka się z prześladowaniem ze strony rówieśników, na docinki reagując agresją. Opiekująca się nim krewniaczka – choć bardzo się stara, a jej intencje są szczere – nie potrafi zapanować nad sytuacją. Pomocna dłoń nadchodzi z dość nieoczekiwanej strony, bo z kosmosu. To tam główny bohater(ka) odnajduje akceptację, bliskość i bezwarunkową przyjaźń, której tak bardzo potrzebował(a). Cała różnica w tym, że Elio rzeczywiście w kosmos leci – jego największe marzenie się spełnia, zostaje „uprowadzony” – podczas gdy do Lilo kosmos przybywa pod postacią kultowego, niebieskiego stworka.

Wszelkie porównania jakościowe pomiędzy Elio a oryginalnym Lilo i Stitchem muszą się jednak skończyć wskazaniem na korzyść filmu Chrisa Sandersa i Deana DeBloisa. Obie animacje opowiadają w gruncie rzeczy o tym samym (rodzinie, potrzebie bliskości i społecznej akceptacji), Lilo i Stich to jednak znacznie lepiej napisana i poprowadzona opowieść. Jej sercem okazuje się relacja między tytułowymi bohaterami: szalenie satysfakcjonująca, rozwijająca się sumiennie od początku aż do końca seansu. W Elio mogłoby być podobnie – bohater spotyka jednak swojego kosmicznego soulmate’a, niezwykle uroczego Glordona, dopiero w połowie filmu. Ziemska ekspozycja trwa zdecydowanie zbyt długo, choć finalnie i tak okazuje się bardziej interesująca niż kosmiczne perypetie chłopca, który otrzymuje od galaktycznego odpowiednika ONZ-u, raczej mało ekscytujące zadanie przeprowadzenia pertraktacji pokojowych.

Jeżeli w trakcie seansu poczujecie – podobnie jak ja – że Elio jest filmem „pękniętym”, nie do końca spójnym treściowo, to przyczyn takiego uczucia poszukiwać należy przede wszystkim w dość skomplikowanych losach produkcyjnych filmu. Początkowo za reżyserię odpowiadać miał Adrian Molina, współtwórca Coco. We wstępnej fazie projekt miał wyraźne zabarwienie osobiste: Molina, podobnie jak Elio, dorastał w bazie wojskowej, zmagając się na co dzień z poczuciem izolacji i niespełnienia. Po kilku latach pracy reżyser porzucił jednak projekt, aby zająć się kontynuacją Coco – w czerwcu 2024 roku ogłoszono, że pałeczkę przejęła po nim Domee Shi, reżyserka To nie wypanda. Jeżeli porównamy sobie pierwszą zapowiedź Elio – wypuszczoną przez Pixara ponad dwa lata temu, a zatem w czasie, kiedy za reżyserię odpowiadał wyłącznie Molina, z finałowym produktem, to zobaczymy dwa zupełnie różne filmy. Ostatecznie premiera opóźniła się o rok, a pod gotową animacją podpisane zostały aż trzy osoby: Molina, Shi i dokoptowana w międzyczasie Madeline Sharafian, pracująca wcześniej zarówno przy Coco, jak i To nie wypanda.

Duża liczba zmian wprowadzona tak gwałtownie i w tak krótkim czasie (od ogłoszenia zmiany reżysera do momentu premiery minął równo rok) musiała odbić się negatywnie na jakości filmu – i tak też się stało. Mimo wszystko są w Elio momenty, które przypominają nam, że mamy do czynienia z animacją sygnowaną logo Pixara. Relacja Elio z Glordonem, choć zainicjowana dość późno, działa niczym dobrze naoliwiona maszyna – bawi, kiedy ma bawić, a kiedy ma wzruszyć, to wzrusza. Standardowo sprawdza się również podwójne kodowanie – filmowi wyjadacze bez problemu odnajdą tutaj kilka pomysłowych nawiązań intertekstualnych do klasyków kina science fiction, z E.T., Obcym, Bliskimi spotkaniami trzeciego stopnia oraz Coś na czele. Nie jest więc znów tak źle, ale czy jest dobrze? Jednym z największych przekleństw Elio – poza chaosem spowodowanym turbulencjami produkcyjnymi – okazuje się koniec końców dziedzictwo studia, które odpowiada za jego powstanie. Pixar, znajdujący się obecnie w dość przeciętnej formie, przyzwyczaił nas po prostu do nieco lepszych filmów.

Janek Brzozowski

Janek Brzozowski

Absolwent poznańskiego filmoznawstwa, swoją pracę magisterską poświęcił zagadnieniu etyki krytyka filmowego. Permanentnie niewyspany, bo nocami chłonie na zmianę westerny i kino nowej przygody. Poza dziesiątą muzą interesuje go również literatura amerykańska oraz francuska, a także piłka nożna - od 2006 roku jest oddanym kibicem FC Barcelony (ze wszystkich tej decyzji konsekwencjami). Od 2017 roku jest redaktorem portalu film.org.pl, jego teksty znaleźć można również na łamach miesięcznika "Kino" oraz internetowego czasopisma Nowy Napis Co Tydzień. Laureat 13. edycji konkursu Krytyk Pisze. Podobnie jak Woody Allen, żałuje w życiu tylko jednego: że nie jest kimś innym. E-mail kontaktowy: jan.brzozowski@protonmail.com

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA